Trudno mi przejść obok tego biegu bez pozostawienia tutaj kilku słów. Tak na pamiątkę. Dawno tego nie robiłem. Dawno nie pisałem. Właśnie jak otworzyłem stronę, zastanawiałem się dlaczego? Myślę, że sporo różnych sytuacji miało wpływ na to. Chociażby zostanie ojcem, nowe obowiązki, więcej pracy z podopiecznymi, też po prostu brak czasu i sił. No ale nie mogę przecież zostawić tego biegu bez kilku słów…
Miałem wypieki na twarzy jak oderwałem się od grupy, lekko i bez zajęknięcia. Serce mi podskoczyło do gardła jak odwróciłem się i nie widziałem nikogo. Dopiero na wzniesieniu widzę w oddali sznurek świateł. Pytam siebie: Co ja właściwie robię? Zaś druga strona trzeźwo myśląca odpowiada: ”zaraz Cię złapią, więc się ciesz biegiem!”. Tak też zrobiłem :)
Był to bardzo długi pobyt na Wyspach Kanaryjskich. Rozpoczął się obozem sportowym na Teneryfie a zakończył wakacjami z rodziną na Fuertaveturze. Z przerwą na sprawdzenie pogody w Polsce. Pierwszy etap to obóz prawie 4 tygodniowy, gdzie kilometraż oscylował na poziomie 200km tygodniowo. Myślę, że jest to dużo jeżeli dodam fakt, że większość to treningi górskie. A jak wiecie czas w górach mija dłużej… na bieganiu.
Praca treningowa, którą wykonałem na Teneryfie mogę śmiało napisać, że wykonałem w 100%. Nie miałem ani jednego dnia kryzysowego i raczej nie było treningów nie do wykonania. Trener Andrzej Orłowski potrafi wykrzesać dużo z naszych organizmów, więc trochę się obawiałem, że po takich brakach i kontuzji mogę znieść źle obóz. Teraz już wiem, że był to plan uszyty na miarę. Czułem się naprawdę mocny po tych 4 tygodniach biegania. Nie za szybki, ale po prostu mocny. O tym wspomniałem i wróciłem z obozu w pełni naładowany.
Szkoda, że wróciłem. Myślę, że to był jeden z moich małych błędów. No, ale musiałem wrócić po rodzinę oraz do pracy przy City Trail. Po jednym z weekendów na City Trail się rozchorowałem. Weekend był dla mnie za zimny. To ważne o czym piszę, bo bardzo słabo znoszę zimno i nawet jak reszta osób wokół mnie twierdzi że jest znośnie. Po 2 dniach byłem rozłożony w domu. Musiałem odpuścić trening i o ironio także pracę przy następnym weekendzie z City Trailem. Życie. Także 4 dni bez biegania. W sumie już do startu było licho z trenowaniem.
Po tygodniu byłem już w miarę świeży, ale za to zdemotywowany. Jakby nie patrzeć chorowałem, plus teraz rodzina choruje i musi zostać w domu w dodatku ciągle odświeżane wiadomości w sieci też nie pomaga. No, ale jak już zapłacone to trudno mi odpuszczać. Generalnie nie lubię odpuszczać. W sensie lubię próbować…
Przyleciałem we wtorek na Gran Canarię. Najpierw Flixbusem z Poznania do Berlina, a potem porannym lotem na wyspę. Ciężki dzień, więc szybko poszedłem spać tego dnia. Kolejny dzień to lekka aktywność i odpoczywanie. W sumie do samego startu to bardzo dużo odpoczywałem. Mogę powiedzieć, że pod tym względem w końcu dobrze zadbałem o to. W czwartek doleciał do mnie brat, który planował startować w biegu krótszym. W piątek tuż przed startem także doleciał support w postaci Magdaleny i Floriana.
Piątek – Start 23:00
Zanim to nastąpiło zaplanowałem międzyczasy oraz pokazałem gdzie znajdują się punkty odżywcze. Przygotowałem żele, picie i sprzęt na bieg. Wszystko ładnie poukładane obok siebie – tak, żebym mógł popatrzeć przez chwilę i zastanowić się czego mi brakuje. Tego dnia zrobiłem drzemkę – w końcu się udało. Zdałem sobie sprawę, że zbytnio się nie stresuje biegiem. Chyba mam obojętny stosunek do startu. Ostatnie 2 tygodnie były naprawdę nie po mojej myśli. Ale w głowie mam myśl, że warto spróbować i nie myśleć co będzie.
Na start trzeba było pojechać na drugą stronę wyspy, aby następnie wrócić – biegiem. Więc ok 21:00 wyjazd. Ciemno i rześko. Na miejscu chwila spacerku, kawa, toaleta i rozgrzewka – krótki rozbieg i raczej więcej rozgrzewki statycznej i dynamicznej. Pierwsze kilometry będą przecież na rozgrzewkę.
START
Ruszyłem odważnie. Przed sobą na wyciągnięcie ręki prowadzący. Najpierw kilkaset metrów plażą a potem deptakiem. Pierwsze 4 km jest płaskie, więc zupełnie prędkości ok.4:00 nie robi na mnie wrażenia. Czuje się dobrze. Dwa lata temu czułem się już na starcie zmęczony. Teraz jest dziwnie bardzo dobrze. Wiem, że lecę szybko względem 2020. Za to mam wrażenie, że czołówka jakby ciut wolniej niż wtedy.
Zaczyna się zawijas w górę. Tutaj widać piękną linię rozświetlonych czołówek. Jako tak dosyć blisko mnie jest ten początek. Patrząc na międzyczasy swoje to lecę zdecydowanie szybciej. Prawie 3min szybciej pokonuje pierwsze 10km względem 2020. Teraz myślę, że jest naprawdę przyjemnie. Liczę sobie na którym miejscu jestem – wychodzi, że 9-10 pozycja. Stwierdzam w głowie, że jak na tempo, komfort to optymalna pozycja na ten etap. Chciałbym to pilnować jak się nic nie wydarzy. Teren jest dość łagodny i przyjemny do szybkiego biegania.
Robi się płasko i wąsko – na tym fragmencie zbliżam się do ekipy prowadzącej, która biegnie bardzo blisko siebie. Na filmiku z powtórki widzę, że jestem za nimi 10-12 sekund! Pewnie dlatego, że biegną jeden za drugim i tempo spadło. W tym momencie ktoś źle skręcił. Na 10 sekund zguba. Wtedy myślałem, że ciut więcej się zgubili.
Wychodzę na prowadzenie. Zabawnie bo wraz z innym biegaczem biegliśmy teraz na prowadzeniu Transgrancanaria. Trochę mnie to rozbawiło, zdziwiło, zdezorientowało. Nie wiedziałem jak się zachować. Oczywiście jak to ja! Wyciągnąłem telefon i zacząłem nagrywać. Dla mnie to dość duża sensacja prowadzić duży bieg i nie jest to pierwsze 500 metrów. Po chwili dogania mnie Hayden Hawks – mija mnie szybko, bez uśmiechu i dość mocno skupioną miną. Tak jakby chciał zaznaczyć, że to jest jego miejsce. Myślę sobie, że pewnie ten moment będzie kluczowy i zaraz ruszą konie. Trochę nerwów zawsze jest nawet jak to zgubienie jest na chwilę.
Hayden tak jak zerwał żwawo tak tez dynamicznie się prawie zatrzymał. Aż przez chwilę zastanowiłem się czy nie zgubił szlaku. Nie zrozumiałem tego manewru.
Obecnie jest 11-12km i prowadzę grupę 11-12 osób. Wbiegamy w koryto rzeki i dalej prowadzę. Uwijam się dosyć kładko po tych luźnych kamieniach. Ścieżka głównie płaska. Po chwili orientuje się, że za plecami nikogo nie ma. Teraz widzę, że na 17 kilometrze zmienił się przebieg trasy względem tego co biegałem 2 lata temu. To dość istotne jeżeli chodzi o międzyczasy. Na tym odcinku jestem 7 minut szybciej niż 2 lata temu. Sam w to nie wierzę jak to teraz piszę. Żwawo poszło.
Wracamy na ten sam przebieg trasy, ale biegnąc fragment 4km dłuższy – o czym nie bardzo wiedziałem. W sumie teraz dopiero do mnie dochodzi, że ten pierwszy punkt odżywczy był w miejscu którego nie znałem. Właśnie gdzieś na 18km odwracam się i widzę, że rywale są dość daleko za mną. Wiem, że zaraz dobiegam do punktu odżywczego. Stwierdzam, że muszę to chociaż dowieść do punktu – tak dla własnej satysfakcji. Potem mogą mnie mijać.
Wbiegam do miejscowości gdzie jest totalny hałas. Ludzie krzyczą, biją w bębny, muzyka. Słyszę okrzyki Pau, Pablo! Ale niestety kochani – to tylko ja Kamil. Widzę po minach zdziwienie i trochę jakby szukanie w głowie: Kim on jest? Przez punkt przebiegam, bo nic nie planowałem tutaj robić. To jeszcze za wczesny etap na tankowanie. 1h 28min i prawie 1 minuta przewagi.
Wyciągam znów telefon i przesyłam do znajomych filmik. Nadal nie wiem jak to się stało, że prowadzę bieg. Czuje się przy tym naprawdę dobrze. Kiedyś miałem już taki plan aby prowadzić wyścig Lavaredo i zejść po 30km, ale wtedy nawet nie miałem sił na utrzymaniu tempa nawet przez 30km. A tu jakby to nie robiło na mnie wrażenia. Myślę sobie, że może oni nie wiedzą, że ktoś przed nimi biegnie jeszcze i się czają.
Pogoda się psuje. Zaczyna lekko padać i tak samo lekko wiać. Biegnę swoje i nie czekam na innych – jak mnie miną to mnie miną. Chociaż nadal dziwie się czemu to nie następuje. Przecież nie cisnę zbyt mocno. No, ale mam jeszcze swoje 5 minut. Pogoda psuje się totalnie. W sumie to nie tyle pogoda a nawierzchnia. Dziwny fragment wbiegliśmy – bardzo dużo błota, klejącego się do buta. Taka jakby glina. Czuję, że zwalniam, a do butów klei mi się wszystko na co nadepnę. Zwalniam, bo na nogach mam ciężarki kilogramowe. Co jakiś czas zatrzymuje się i zrywam błoto o kamień. Trochę się irytuje, że moja zabawa prowadzenia przez takie zatrzymywanie się właśnie się zakończy.
Po chwili wpadam na pomysł żeby biec po kałużach bo i tak mam mokro w bucie. Za to szybciej czyszczę spody od butów. Gdzieś za 25km dogania mnie
Ruy UEDA, który przebiega obok mnie. No i to wygląda na bieganie. Chyba zaczął się wyścig, bo naprawdę szybko przebiegł obok mnie. Za jakiś czas dogonił mnie Pablo i Pau. W trójkę ruszyliśmy na ostre podejście. O dziwo nie uciekli mi, bo chyba mieli jakiś problem z nawierzchnią. Właśnie prowadzący Ruy zaczął ślizgać się w dół. Jedyny zatrzymałem go i pchnąłem do góry. Cofam to co mówiłem przed chwilą, że wkurzałem się na buty. Akurat to, że się kleiło wszystko to minus ale za to trzymały się dobrze nawierzchni.
Do wzniesienia wbiegliśmy razem. Na 28km zaczął się zbieg i chłopacy ruszyli, a ja za nimi. Tempo w tym momencie spadło do tego stopnia, że wyciągnąłem telefon i zacząłem nagrywać. Nie chciałem już prowadzić, ale filmik na pamiątkę przygarnę. Lecimy w trójkę – chłopacy dosyć mocno asekuracyjnie biegną. Mija nas ktoś – nie wiem kto, ale na wypłaszczeniu doganiamy go. Zaczyna się asfalt do miasta – a ja znów na prowadzeniu. Wraz ze mną dwóch Hiszpanów. Top Topów i ja z bananem na buzi. Jakby wygrał w totka, albo dostał lizaka.
Tutaj jestem 10 min później niż w 2 lata temu. Dziwne prawda, ale jak wiecie trasa się zmieniła i obecnie mam 3km więcej w nogach niż 2 lata temu. Do miasta wbiegamy razem i czuje, że Pau ma potrzebę prowadzenia. Tak delikatnie przyciska na wbiegu na deptak. Myślę sobie, że jak już tutaj jesteśmy razem, a raczej ja jestem z wami to: ”No sorry stary”. Wbiegam pierwszy. Ja wiem, że nie dam rady wytrzymać całości, ale niech mam coś z tego. Do czytnika pomiaru czasu jestem pierwszy. ”Dziękuję bardzo – do widzenia”. Widzę Floriana – chyba jest bardziej nerwowy niż ja. Krząta się, próbuje wymachiwać rękami, tu, tam. Pakuje wodę i żele i lecimy dalej. Wybiegam także pierwszy.
Obok mnie Florian. Mówię mu, że zapewne zwolnię i tutaj spadnę bo tempo może być teraz za szybkie i jest do góry. Tak też się pomału dzieje. Zaraz obok mnie pojawiają się dwóch Hiszpanów. Wyciągają kijki i stukają mi nad uchem. Truchtam do góry, a oni szybkim marszem krok w krok. Pau zrównał się ze mną i pyta się mnie skąd jestem? Chyba trochę zdziwiony. Ja też jestem. Próbuje się jakoś usprawiedliwić. Chłopaki wiem, że się zgubiliście i takie tam. Dziwne to było.
Lecę jeszcze przez chwilę za nimi i znikają wraz 3 Hiszpanem, który nas właśnie dogonił. Wiem, że moja przygoda się skończyła. Zwalniam nieznacznie tak aby już w 100% komforcie biec. Teraz sobie myślę, że może nawet ciut za wolno pobiegłem ten etap. Nawet na pewno za wolno – patrząc na międzyczasy. Prawie 5min wolniej niż dwa lata temu. Chociaż muszę uwzględnić fakt, że teraz były fatalne warunki pogodowe.
Znów się widzimy z Floraniem. Nie jestem zbytnio świeży, ale też nie mogę narzekać. Mijam punkt odżywczy dość obojętnie – bez emocji. Jestem na 11 pozycji. Co jest dla mnie zadowalające. Pogoda jest kapryśna i będę to dość często zaznaczał, bo ma to wpływ na przebieg rywalizacji. Mijają mnie osoby, ale bez dramatu. Też doganiam w trakcie tego etapu. Byłem poza planem na tym punkcie, ale też nie do końca wiedziałem ile dokładnie przez to, że trasa była dłuższa na tym etapie. Generalnie nie martwiłem się, bo także wiedziałem, że w okolicy Roqule Nublo nadrobimy ten dystans.
Gdzieś na 45 kilometrze zrobiło się paskudnie. Dwa lata temu było tu podobnie. Tylko teraz jakby ten deszcz bardziej mroził. Nie pewnie się czułem teraz. Przyszedł pierwszy kryzys, ale bez dramatów. Pamiętałem aby pić i jeść. Tempo trochę siadło. Może przez to, że za bardzo myślałem o tym żeby nie przesadzić w momencie kryzysu. Zimno po zbiegnięciu w dolinę nie opuściło mnie – przemoczony lecę dalej. Czuje lekko odcisk na bucie. To znak, że będę musiał zmienić buty albo skarpetki. Stromy zbieg lecę asekuracyjnie. Widzę, że znów parę osób mnie mija. Spadam na 14 pozycje tylko dla tego, że kilka osób chyba zeszło z trasy. Na punkcie odżywczym widzę Ruy. Japończyk schodzi z trasy właśnie przez słabe warunki pogodowe. W sumie na punkt wbiegamy blisko siebie w kilka osób. Ten odcinek też ciut wolniej pobiegłem. W końcu się wyrównuje mi bieg. Międzyczasy się mogą nie zgadzać, bo akurat organizatorzy w trochę innych miejscach ulokowali punkty odżywcze.
Analizując bieg stwierdzam, że przez spokojny zbieg podobnie pobiegłem. Tutaj też miałem lekki kryzys, ale na podejściu gdzieś za 55km przełamałem się trochę. Tam też dogoniłem Haydena. Tak tego Haydena – totalnie osłabiony. Próbowałem go zagrzać do walki, ale chyba to mu nie pomogło. Potrzebował po prostu się zagrzać. Wychłodzony potem dowiedziałem się, że zszedł z trasy.
A ja właśnie dostałem wiatr w żagle. Tutaj ponad minutę szybciej biegnę etap względem tego co 2 lata temu. To dobry prognostyk jak na to, że ostatnie 2 etapy traciłem. Czułem teraz komfort z biegu. Przypomnę też, że wynika to z faktu, że teraz mnie zbytnio nie boli nic ( oprócz pęcherza na stopie). Dwa lata temu w tym momencie czułem mocno plecy. Właśnie minął 63km w 7h ale coś daleko do punktu odżywczego. Coś mi się dłuży strasznie.
Wiem wiem, że jest więcej, no ale mógłby już być…
Wbiegam do punktu odżywczego i szukam Floriana. Niestety nie ma go. Za długo nie myślę i po prostu wybiegam. Mam najpotrzebniejsze rzeczy. Trochę mi zimno ale za chwilę kolejny punkt. Za 500m widzę nadbiegającego Florka. Zaparkował dosyć daleko, bo nie wiedział gdzie to jest. Szybko wymniłem flaski i doposażyłem się w żele. Ruszyłem dalej nie wiedząc, że zaraz będę wbijał jeden z kluczowych gwoździ do swojej trumny z napisem DNF…
Tu powyżej miejscowości Artenara zaczyna się mój kolejny kryzys, nogi ciężkie i głowa zmielona. Przechodzę w marsz i staram się ubrać rękawiczki. Wieje przeraźliwe mocno. Do tego cholerny deszcz, który kłuje twarz. Trudno złapać oddech, jak i otworzyć oczy. Trasa prowadzi na wysokość ok 1700m. To już wystarczająco dużo, żeby temperatura spadła poniżej 0 stopnia Celsjusza. Mój organizm tutaj nie wytrzymał. W krótkich spodniach, lekkiej kurtce i rękawiczkach to za mało dla wyziębiony organizm, energetycznie także na granicy.
Z jednej strony kryzys, a z drugiej strony wyziębienie. Zwalniam dość wyraźnie próbując złapać czucie w palcach. Spadam na 16 pozycję, ale nie dziwię się gdyż naprawdę powoli się przemieszczam. Na punkcie staram się ubrać i złapać trochę ciepła. Ulga jest chwilowa. Czuję się mocno osłabiony. Uciekła ze mnie energia. Ciekawostką jest fakt, że ten odcinek pokonuje szybciej niż 2 lata temu. Teraz sobie myślę, że musiałem mieć wtedy jeszcze większą bombę.
Wychodzę z punktu niemrawo, ale liczę jeszcze na to, że jakoś organizm odżyje. Napiłem się przecież bulionu, zjadłem i teraz pomału się przemieszczam. Jeszcze jest fajny zbieg do mety. Liczę że się rozgrzeję. Obecnie nie mam zbytnio ochoty szarpać. Po prostu płynę po trasie bez żadnej myśli. Tutaj trasa zmienia się w stosunku do 2020 roku. Znów wspinamy się na ok. 1700 metrów.
Idzie mi to słabo. Przez chwilę było ciepło, ale czuje się, że moje samopoczucie jest nadszarpnięte. Im wyżej tym zimniej się robi. A w dodatku znów lekko pada. Wystarczyła chwila że dreszcze po całym ciele mnie wzięły. Do punktu dobiegam bez chęci. Zjadam ciepły posiłek, popijam bulion i zdrętwiałymi dłońmi przebieram się w zimny pomieszczeniu. Gdzieś poza budynkiem słyszę Floriana, który próbuje mnie zmotywować. Teraz nie chodzi mi o motywację, a o brak temperatury. Całe ciało drży w tym szczęka skacze na parę centymetrów (tak mi się wydaje). Wychodzę z pomieszczenia i po 30 metrach skręcam do innego budynku. Mam totalny zgon. Zimno mi strasznie mimo iż chyba pogoda się zrobiła lepsza w stosunku do tego co było parę kilometrów wcześniej.
Tracę bardzo dużo – wybiegam na 29 pozycji, chyba ponad grubo 30 minut przesiedziałem na punkcie. Wyszedłem mocno osłabiony jeszcze z nadzieją że może się pozbieram. Po 10 minutach trochę się rozgrzałem, ale już byłem mocno sztywny i zmęczony. Sam kryzys mocno mnie zmęczył. Czas, który straciłem zdemotywował mnie. Potruchtałem jeszcze parę kilometrów i przeszedłem w marsz. Poddałem się. Przeanalizowałem sytuację i stwierdziłem, że nie chce dalej cierpieć tylko dlatego, żeby ukończyć. Nie udało mi się kryzysu pokonać.
Generalnie powinienem już 20 km wcześniej zakończyć bieg, bo już byłem daleko poza planem. Jeszcze rodziła się we mnie myśl, że uda mi się mocno obudzić na zbiegu. Gdzieś na wysokości Roqule Nublo czekali na mnie Florian i Magdalena. Bez skrupułów wsiadłem i rozgrzałem się. Chwilę później przebiegał mój brat, który biegł 63 km. Ufff dobrze, że mnie nie dogonił…
Pokonałem łącznie 93km z czego ostatnie 4km to totalny spacer plus 1km w 41 minut ( tez z punktem odżywczym). Obserwując kilometry uważam, że na 82km już szło bardzo źle i to tutaj mocno spadło tempo. To tutaj wyraźniej zacząłem tracić.
Do 68km biegło mi się bardzo dobrze i to by było tyle…
Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Zrobiłem co mogłem zrobić. Przez to, że też nie miałem motywacji przed startem, nie miałem też presji na wynik. Dobrze się bawiłem i w momencie przekroczenia linii kryzysu odpuściłem i zszedłem. Uważam, że i tak dobrze byłem przygotowany. Coś z obozu oraz testowania namiotu hipoksyjnego od Hipoksja.pl zostało w organizmie. Też myślę, że sporo organizm już pamięta. Tak jak mówiłem – szybki nie jestem, ale czuje się mocny.
Teraz trzeba to potwierdzić jak najszybciej. Jakiś start ultra proponujecie?
Po starcie na Gran Canarii, chwilę odpocząłem i wyleciałem wraz z rodzinką na wyspę obok, gdzie spędziliśmy aktywny urlop. Już po kilku dniach bardzo dobrze mi się biegało. Śladu po biegu nie było – nawet bąbel na stopie zszedł. Trochę paznokcie zniszczone, ale to to już nie wiem po którym biegu najbardziej.
P.S. Mega super frajdę sprawiło mi odcinek gdzie biegłem obok jednych z najlepszych biegaczy po fachu.
Dziękuję moim partnerom za wsparcie mnie i zaangażowanie.
Salco Garmin Team
Metpol
Hoka
Garmin
Body Work
eSesja