Tatra Race Run

Posted on

Cały czas mam jakiś problem do napisania czegoś dłuższego. Pustki w głowie jak i w nogach. Także kalendarz startowy świeci nicością. Nie żebym jakoś pesymistycznie chciał zabrzmieć, ale tak jest i kropka.

Opiszę bieg w mojej nowej rzeczywistości. Po udanym obozie treningowym i mocno przepracowanym okresie zimowo-wiosennym czekałem na zbiór żniw w postaci rekordowych biegów. Już ślinka ciekła na widok topowych miejsc i pięknych nagród. To było tylko w mojej głowie. Chodź w boga nie wierzę, to idealnie pasuje powiedzenie: ”Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.”

Także ja też się przy okazji pośmiałem jak i popłakałem. Chodź wiem, że dyspozycja była wybitnie wysoka, ale to osobny wątek do poruszenia – zapewne może uda się dokończyć tekst o moich przygotowaniach i perturbacjach. Co ważne w tym tekście jest to fakt, że przed zawodami w Tatrach byłem zadowolony tylko z biegu na 10km w Poznaniu. Tak z płaskiego biegu, gdzie z dużego kilometrażu nabiegałem życiówkę. Potem udział w zawodach był dla mnie smutny jak i irytujący.

fot. Pietruszka

Trochę się od tego czasu zmieniło – nie tyle forma, ale podejście. W 100% nie usunąłem z mojej głowy myśli: było super, a teraz jest licho, ale za to potrafię już przełykać ślinę. Nadal nie potrafię się wbić w cug treningowy. Na to wiele aspektów wpływa, ale to nie o tym ma być tekst.

Tatra Race Run

Chciałem wystartować z czystą głową, bez presji z własnej strony, bez poczucia winy i tego czegoś negatywnego co miałem w głowie ostatnio. Chyba się udało mimo iż nadal wiem i piszę o tym, że to nie był bieg marzeń, ani wynik godny pochwalenia się przed innymi i sobą. Po prostu cieszę się, że coś drgnęło a ja nie czułem irytacji i żalu do siebie.

Przed udziałem w biegu mało wspominałem o tym. Jakoś też do końca nie byłem pewny czy wystartuje. Z wiadomych względów czyt. forma. Otrzymany pakiet startowy na bieg w Tatrach jest i tak już kuszącą propozycją. Chociaż nie potrafię biegać w Tatrach – tak twierdzę, to jednak czuje pełen prestiż uczestnictwa w zawodach odbywających się w tych górach. A jak już był zaplanowany pobyt tygodniowy w górach wraz z rodziną to już nie było miejsca na wycofanie się.

Treningowo rodzinnie

Tak potraktowałem ten wyjazd. Starałem się wykonać jak najwięcej jednostek treningowych, które w moim wykonaniu nadal były wymęczone niż solidnie przepracowane. Zrobiłem jednak wraz zawodami 150km, co nie jest źle. Także wraz z obciążeniem treningowym cieszę się z wyniku. Chociaż sam trening nie był zbyt ambitny, ale dopasowany do mojego stanu zdrowia – spokojne człapanie. Z tego co pamiętam zrobiłem 2 treningi jakościowe: 12x1min podbieg oraz II zakres na reglach.

Czasem wychodziłem na drugi trening, jak i wpadały spacery po dolinach z Olą i Zuzią. Więc nie można powiedzieć, że się byczyłem – chociaż na to najbardziej liczyłem.

Przygotowanie

Treningowo wiecie mniej więcej jak było, więc zbytnio nie będę tutaj rozwijał się. Sam bieg potraktowałem jako element treningu – wyjdzie to wyjdzie, jak nie to trudno. Chciałem zmobilizować się do ciężkiej pracy.

Sprawdziłem na dzień przed startem co znajduje się wyposażeniu obowiązkowym i zakupiłem brakujące elementy. Odebrałem pakiet, zjadłem kolację, umyłem Zuzię i chwilę się porolowałem. Oczywiście przygotowałem ekwipunek tak aby rano zbytnio nie hałasować.

Trochę tych klamotów było, więc obawiałem się że może jednak w kamizelce biegowej ruszę. Ostatecznie skusiłem się na bardziej minimalistyczne rozwiązanie i wszystko wcisnąłem do pasa biegowego. Stwierdziłem, że bidon jeden mogę trzymać w dłoni a drugi wcisnę w pas wylewając wodę po starcie.

Pobudka o 4:00. Dobrze, że noc przed mieliśmy zgona przez upał i ogólne zmęczenie bo poszliśmy spać o 21:00 wstając między godziną 8 a 9. Także wyspałem się na noc przed dzień startu. Za to pobudka o 4:00 też była szybka, ale przez to, że spałem dosyć ”płytko”. Regularnie dostając ręką czy nogą po twarzy od 2 miesięcznej Zuzi. Uroki wspólnego spania. Tym razem jakoś szczególnie nie narzekałem na jakość wypoczęcia. Było okej.

Rano lekkie śniadanie z 2 kromek chleba, chwila rolowania i w sumie wyjście. Miałem plan zostawienie auta przy mecie i złapanie stopa na start. Niestety nikogo nie złapałem, więc musiałem ruszyć własnym samochodem w stronę startu. Po drodze zgarnąłem za to innych autostopowiczów, którzy akurat pędzili na pociąg. Po drodze kawa i toaleta na stacji benzynowej.

Rozgrzewka spokojna – trochę wymachów, odmachów i trucht. Kilka przebieżek przed oraz ponownie skorzystanie z toalety. Jako szybko zleciało.

START

W głowie od kilku dni siedziała mi myśl, że chce jak najdłużej wytrzymać na dużym tętnie. Tak chciałem się zajechać na dzień dobry. Ostatnio mam z tym problem, że nie potrafię się zmęczyć i tak było też na ostatnim biegu. Wszystko robiłem w komforcie, znużeniu i przemijaniu. Liczyłem, że nie będę miał tak dużego spadku mocy po chwili, więc po prostu maksymalnie parłem od początku. Niestety po starcie tak się zakręciłem, że zatrzymałem zegarek tuż po. Dopiero po 800 metrach zauważyłem ten fakt. Ponowne włączenie i zobaczenie tętna ucieszyło mnie – było ponad 170. Tak cieszyłem się z wysokiego tętna. Czułem, że moje serce zaraz wyskoczy, a nogi zaczynają płonąć. Cisnąłem zaraz za Piotrem Łobodzińskim. Minąłem jednego z Włochów i parłem do przodu. Kątem oka widziałem, że Michał Dudczak siedzi mi na ogonie. W sumie to on był moim punktem rywalizacji na te zawody. Tak czułem, że to będzie mój odpowiednik na te zawody.

fot. Mateusz Pudło

Tuż przed Schroniskiem na Hali Kondratowej wyprzedził mnie Michał. Nie dziwie się, bo zaczęło się robić stromiej. Nie pamiętam zbytnio jak wyglądały przetasowania na tym etapie, ale już po przebiegnięciu za Schroniskiem mało się działo. O dziwo dokleiłem się do Michała – serio myślałem, że w tym momencie zacznie uciekać i liczyłem, że na bardziej płaskich fragmentach będę nadrabiał. Tutaj trochę na opak to było. Dałem zmianę Michałowi i zaczynałem własną ucieczkę. Bardzo chciałem biec bez przechodzenia w marsz – mogę powiedzieć, że udało mi się to! Cały czas drobnym krokiem biegłem. Tak, kosztem wysokiego tętna, ale biegłem – w sumie przecież zależało mi na tym. Fakt, że najwyższe miałem tuż po starcie, ale i tak cisnąłem aby nie spadało poniżej 170. Im wyżej tym trudniej było to zrobić. Nie czekałem na przyjście zgonu, a wręcz coraz lepiej mi się biegło pod górę na wysokim zmęczeniu. Widziałem kątem oka, że miejscami uciekam Michałowi. Na Kondrackiej Kopie kilka kroków przed byłem, więc też opóźniłem dogonienie mnie.

Zbieganie

Jak się okazało zbiegałem wolno. Coś mi się w głowie przestawiło. Nie miałem miękkich nóg, ani też nie było mokro. Trochę się ślizgałem na kamieniach ale to kontrolowanie i nie było dramatu. Coś tutaj nie zagrało – brak pewności siebie. Muszę przyznać się, że gdzieś moje zbiegi ostatnio kuleją – to co kiedyś było moim atutem teraz jest kulą u nogi. Chyba w tym elemencie coś unikam zbyt mocnego uderzenia. Trudno – do poprawy.

Fot. Jacek Deneka

Na grani pobiegłem i tak szybciej niż jeden z Włochów. Nawet miałem wrażenie, że doganiam 3 zawodników przed sobą. Jakby nie patrzeć jeszcze był tam podbieg na Małołączniak. Dlatego też opóźniłem po raz kolejny dogonienie mnie przez Michała. Sam mój młodszy kolega twierdzi, że uderzył kolanem o kamień co znów opóźniło pościg za mną. Na 2.5km pobiegłem tutaj szybciej o blisko 30 sekund, ale zaraz na zbiegu straciłem to mrugnięciem oka. Czułem w nogach, że nie idzie mi zbieg.

W połowie zbiegu dogonił mnie Michał – wymieniliśmy kilka zdań. Obaj raczej byliśmy świeżynki. Puściłem go przed siebie na wąskim fragmencie i ruszył z procy. Pomyślałem sobie tylko – też tak kiedyś zbiegałem. Teraz czułem się jak początkujący biegacz z ulicy. Serio. Zero sprężystości i frajdy skakania z kamienia na kamień. Oczami nie nadążałem za nogami. Przetrwałem ten stromy odcinek zbiegu. Chyba ostatnie 2 km z 6km zbiegowych są łagodne. Ruszyłem po 3:30 w dół i bardzo szybko zbliżyłem się do Michała. W sumie zniwelowałem stratę do zera. Chociaż myślę, że miejscami miał 150-200m przewagi. Tutaj też dogoniłem Czecha, który ten fragment jakoś wolno pobiegł.

Mineliśmy Schronisko Ornak w trójkę z niewielką różnicą czasową między sobą. Jeszcze na górze myślałem o dogonieniu zawodników przed sobą, ale po fatalnym zbiegu już przy schronisku myślałem tylko o rywalizacji z Michałem. Chociaż nie ukrywam, że wzajemnie się wspieraliśmy. Znów wymieniliśmy zdanie ze sobą – krzyknąłem jakiś tekst motywujący i ruszyłem. Wiedziałem, że tym razem to moją mocną stroną są podbiegi, a jego zbiegi. Zaś też drugą moją mocną stroną jest fakt, że byliśmy dłużej na trasie. Jako, że jestem ultrasem to przez zasiedzenie już trochę obyłem się z tym czasem wydłużonego wysiłku.


fot. Idea Photography


O dziwo Czech wrócił do rywalizacji i śmignął obok nas. W połowie drogi na Iwanicką Przełęcz zaczął iść i wtedy zaświeciły mi się oczka. No bo ja cały czas biegłem i mówiłem sobie, że ani na chwilę nie przerwę biegu. Okazało się, że on szybciej szedł niż ja biegłem i nadal się oddalał. Ok! Przyjąłem to na klatę i stwierdziłem, że dogonię go na zbiegu. Tu na podbiegu prawie 2 minuty uciekłem Michałowi – wtedy jeszcze nie wiedziałem jak duża to jest przewaga.

Mimo krótkiego zbiegu dość stromego nie udało się nawiązać walki z Czechem. O dziwo też Michał mnie nie złapał. W sumie ten prawie 2km zbieg pobiegliśmy podobnie. Została ostatnia prosta. Trochę bez emocji – widziałem bardzo daleko przed sobą Czecha i czułem, że nie realne do dogonienia, więc też nie napierałem na złamanie karku. Po kilku obrotach za siebie także nie widziałem Michała. A jako, że czuje jeszcze zapas mocy pod nogą z biegów asfaltowych to też nie obawiałem się o swoją końcówkę. Po prostu sobie leciałem – mocno, ale bez motywacji już. Prawie 5km płaskiego biegania. Dobrze, że nie miałem takiej ”bomby” jak na SkyMarathonie. Teraz dłużyło się, ale aż bez cierpienia.

Jeszcze przed metą zbieg na zielony szlak – trochę mnie zdziwiło, ale raczej wiedziałem, że nic to nie zmieni. Dobiegłem do mety – chwilę na złapanie oddechu, zrobienie kilka kółek wokół siebie i poszedłem po piwo bezalkoholowe. Po chwili wpadł Michał i zaraz po nim Tomasz Skupień. Dwójka sympatycznych biegaczy. Także udało mi się liderom pogratulować bardzo dobrych wyników. Marcin Kubica i Piotr Łobodziński pełen profesjonalizm w swoim wydaniu.

Uciekłem do autobusu aby szybko dostać się do centrum miasta. Potruchtałem do samochodu i wróciłem na metę po swoje dziewczyny. Musieliśmy się szybko zwijać, aby wymeldować się z pokoju. Także przez to zapomniałem odpowiedni zjeść i się nawodnić. Z drugiej strony jakoś nie specjalnie czułem się zmęczony. To przyszło następnego dnia.

Szybkie pakowanie się i wyjazd, bo z małym człowiekiem podróż trwa dwa razy dłużej. Także zakończenie ekspresowe.

Poziom sportowy

Co niektórzy chyba już zauważyli, że nie lubię poklepywania się nawzajem po plecach. Nie bardzo śledzę wyniki Pucharu Świata, ale jeżeli słyszę taką nazwę to obstawiam, że powinno gromadzić zawodników najwyższej klasy. Może tak też było, ale ilość osób z najwyższej klasy była znikoma. No nie oszukujmy się, ale jak na Puchar Świata konkurencyjność była niska. Podkreślam, że moim zdaniem poziom był godny krajowej rywalizacji niż światowej. Mam wrażenie, że ten Puchar trochę się rozmył kosztem innych cykli biegowych, albo można i stwierdzić, że teraz wszystko się tak rozdrobniło. Jeden cykl będzie miał więcej zawodników z elity, a drugi mniej. Tak też można będzie stwierdzić: ” no ale brakowało tego i tamtego?” No, bo ten i tamten wybrał inny cykl”. Mniejsza już o to, bo na szczęście nie ja w tym roku walczę o tytuł Mistrza Świata czy Mistrza Polski.

Co do naszego poziomu – brawo dla Marcina Kubicy i Piotra Łobodzińskiego. Patrząc na ich wyniki indywidualne to można stwierdzić, że są to wyniki godne rywalizacji światowej. Mam nadzieję, że nie zrozumiecie mnie źle – nie chce umniejszyć poziomu chłopaków, a raczej umniejszyć poziom Pucharu Świata. Jestem ciekaw jakby to było gdyby w rywalizacji było 20-30 zawodników na poziomie 850 pkt ITRA lub RMT a nie 5 zawodników. Na tą chwilę np. Golden Trail ściąga takich zawodników.

Nie ukrywam, że powiedzenie ” Byłem 8 zawodnikiem Pucharu Świata” brzmi dumnie, ale tylko kumaci wiedzą co to znaczy naprawdę. Więc nie poklepujmy się po plecach.

fot. Mateusz Pudło

Podsumowanie

Zaliczyłem fajny występ w zawodach po 3 miesiącach stagnacji. Nie jest to wymarzony start jak stwierdzam na początku, ale coś drgnęło i nie przejmuje się tak mocno jak na początku spadku formy. Cieszę się, że mogłem się zmęczyć i pobiegać po wspaniałych górach jakimi są Tatry. Dziękuję organizatorowi za zaproszenie i liczę, że starać się o Puchar Świata nadal będą oraz będą rozwijać imprezę. Natomiast kibicuje i marzy mi się, żeby sam Puchar Świata był bardziej konkurencyjny, ale to już po stronie organizacji jak i organizatora.

P.S. Za bieg otrzymałem 805 pkt RMT, więc okej jak na mniej. Mniej więcej tak też się oceniam. Cóż mogę powiedzieć więcej?



One Reply to “Tatra Race Run”

  1. W sumie bardziej śledziłem Cię na mediach społecznościowych, niż zaglądałem tutaj. Na relacji zobaczyłem info o wpisie to stwierdziłem przeczytam. O ile na insta i fb więcej śmieszkowania i pozytywności w przekazie, tak tutaj fajnie zobaczyć bardziej odkrytą komunikację.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *