Asfalt boli, niszczy i zniechęca. Jest przerażająco szybki i monotonny. To oczywiście zachodzi w momencie jak za długo wyklepiesz na nim kilometrów. Ja ostatnio postanowiłem zrobić ich 100 i to ciągiem…
Tak jak wspomniałem na facebookowym profilu, że już długi czas interesowałem się płaską setką. Kwestia tego, iż nigdy nie było możliwości spróbowania. Zaszufladkowałem się jako biegacz górski i głównymi celami było właśnie startowanie w nich. Patrząc na siebie, nawet zastanawiam się, dlaczego nie zacząłem biegać ultra po płaskim. Wszystko na to wskazywało mieszkając w Toruniu. No bo dlaczego i góry? Zostawię sobie te przemyślenia na dłużej.
Zdobyłem brąz w Tatrach, potem złoto w Beskidzie Żywiecki. Myślę, że jako biegacz górski mogę się czuć spełniony w tym dziwnym sezonie. Tak, było. Tylko w sumie czemu by nie pójść za ciosem. Tak narzekam na swoją formę i ogólne zmęczenie, że co mi teraz szkodzi pobiec jeszcze raz. Tak pomyślałem i tak zrobiłem. Chociaż po drodze sporo perturbacji życiowych i zawodowych nastąpiło. I muszę o tym wspomnieć, bo to daje mi wartość i smak tego wyniku. To napędza mnie to tego, aby przygotować się odpowiednio i spróbować jeszcze raz pobiec na 100 km!
Po Mistrzostwach Polski w Ujsołach zostałem w Beskidzie Żywieckim. Pracowałem kolejnego dnia przy trasie Chudego Wawrzyńca. Kibicowałem na trasie, kierowałem zawodników na szlaku oraz obsługiwałem punkt odżywczy. Także rozdawałem medale, sprzątałem i zwijałem sprzęt po biegu. Cały kolejny tydzień spędziłem przy organizacji Chudego Wawrzyńca. Wysyłki, sprawdzenie trasy i przygotowanie strefy startowej. Przy okazji mogłem wystartować w Małej Rycerzowej na 21 km. A to, że się czułem świetnie pozwoliło mi wygrać spokojnie ten bieg. Miło, nagroda się przyda, tak jak i praca przy Chudym. Ostatnio mam sporo wydatków i zacząłem zwracać uwagę na aspekt finansowy. Aby jednak mój pracodawca był zadowolony tego dnia jeszcze ściągnąłem trasę zawodów. W sumie to wyszło mi ok. 40 km dodatkowo marszobiegiem. Nie ukrywam, że 60 kilometrów zrobiło swoje w gorący dzień.
Tego dnia już byłem dobrze zmęczony. Praca kolejnego dnia i powrót na chwilę do Poznania. Tylko na chwilę, bo kolejnego dnia jechałem do Torunia, aby przygotować sprzęt pod Ultra Mazury. Impreza, gdzie jeszcze jakiś czas temu myślałem, że jestem współorganizatorem. Pracowałem przy niej tylko. Także kolejny tydzień był bardzo ciężki dla mnie. Zero biegania, nieprzespane noce oraz stres. W dniu imprezy zajmowałem się głównie trasą i zawiezieniem sprzętu na punkty odżywcze. Kolejna noc na wspólnej sali dała mi popalić. Na dobicie cały dzień na rowerze w terenie od 3 w nocy aż pod wieczór. W tym przerwa na przejażdżkę samochodem, bo zabrakło wody na punktach odżywczych. Sunę samochodem po leśnych wertepach, aby nie było lipy w mediach, że jakaś wpadka. Deszcz! Najgorzej – wiem, że się dziś nie uda ściągnąć trasy w taką pogodę. Jadę za ostatnim zawodnikiem tak aby oznajmić punkty odżywcze, aby się zwijali do bazy. Ciężki to był dzień – mało jedzenia, jeszcze mniej picia. Stres związany zgubieniem się kilku osób. Padam na pysk.
Tego dnia definitywnie odmawiam dojścia do głowy myśli, że może 100 km w następny weekend ? Kolejny dzień to sprzątanie reszty trasy. Wieczorem odpoczywam i relaksuje się na basenie. Nadal nie mam myśli startowych. Perturbacje związane z rezygnacją organizacji Ultra Mazur i Lamentu Świętokrzyskiego wybijają mnie z równowagi. Niby robię wybieganie żwawe tego dnia. W tygodniu jeszcze raz wyszedłem na lekkie wybieganie i rozruch. Nie miałem ochoty na bieganie.
Co do startu?
Stwierdziłem, że zobaczę jak będę się czuł w piątek. Jeżeli będę zadowolony z życia to biegnę, a jak znów będę narzekał to pieprzę to. W międzyczasie napisałem do organizatora czy nie chciałby mnie zobaczyć na liście startowej. I tutaj bardzo dziękuję za możliwość wystartowania. Po cichu zagadałem znajomych czy pomogliby mi w trakcie imprezy. Znalazłem chętnych – Puchacz, Jagoda i Mateusz. Mimo wszystko nadal nie byłem zdecydowany.
Przyszedł piątek i trzeba było zdecydować. No więc postanowiłem – coś trzeba porobić w weekend. Lepiej być na biegu niż siedzieć w domu. Jako, że ze znajomymi już byłem umówiony to stwierdziłem pod nosem sobie, że zawsze mogę zejść z trasy. I tak właśnie tłumaczyłem sobie, aż do momentu wystartowania i kilka kilometrów dalej:
Nic na siłę, jeżeli będzie słabo to zejdę i zapomnę o sprawie. W tym roku już się nabiegałem i nie muszę nic udowadniać. A jak będzie okej, to warto spróbować szturchnąć podium.
Sobota, dzień przed startem!
Rano rozruch i kibicowanie na Grand Prix Torunia. Wyjazd po południu i wizyta we Włocławku aby zobacz Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce. Fajne wydarzenie. Po tym dalsza podróż do Pabianic i odbiór pakietu startowego. Dojazd do celu dość późny, no i z tego wszystkiego nie zjadłem normalnego obiadu. W sumie to jadłem pizzę ok. 22:00. Następnego dnia kilka razy się ona odzywała. A no i zapomniałem dodać fakt o jedzeniu w słynnej restauracji przy drodze. To trochę wytłumaczy kolejne zdarzenia. A już wspomniałem, że strasznie marudziłem?
Trochę marudziłem, bo się słabo czułem – ospały i otępiały. Wypiłem wieczorem małe piwko i poszedłem spać. Dobrze, że zarezerwowałem hotel – spałem jak zabity. Pobudka ok 6:00 i śniadanie na kolanie – bułka z dżemem. Po drodze na start kawa z Orlenu i oczekiwanie. Pogoda fatalna. Temperatura okej, ale lejący deszcz z nieba nie był dobrym prognostykiem przed biegiem na 100 km. Pocieszałem się tym, że na trasie już są zawodnicy z innych biegów i co oni mają powiedzieć?
Widzę na starcie starych Mistrzów Polski – Damian Kaczmarek i Piotr Stachyra. Także przybijam piątkę z murowanym faworytem dla mnie – Dariuszem Nożyńskim. Jeszcze kilka dni wcześnie tłumaczyłem mu, że będę miał zapewne problem utrzymania tempa ok. 4:00. I cały czas tym się martwiłem. Dominika Stelmach na starcie deklaruje tempo 4:10 – stwierdziłem, że może będzie okej. Ja optymistycznie rzuciłem hasło, że może też bym chciał 7 h. Tylko optymistycznie to brzmiało, ale w głowie nie miałem takiego optymizmu.
Start!
Darek i Sorokin Aleksander z Litwy pobiegli swoje. Kilka okrążeń i nie widać było ich. Raczej do przewidzenia. A z tyłu my. Piękna grupa pędząca na 7 h! Dominika Stelmach – rodzynek otoczona męską grupą Piotr Stachyra, Artur Jendrych, Kamil Niedźwiadek, Marcin Witkowski, Andrzej Piotrowski, Jarosław Lubiński i ja. Fajna grupa – trochę mi ulżyło, bo dobrze jest biec z kimś. Na początku trochę pogaduszek i żarcików. Mi w sumie się nie chciało rozmawiać z nikim – już po 2 kółkach mój mózg był zmęczony. Chciałem zrobić swoją robotę i pójść do domu spać. Tylko jeszcze musiałem ukończyć te 65 pętli z małych 225 metrowym dobiegiem. Tak – to było 65!
Trasa była łatwa i bardzo czytelna. Raczej nie do zgubienia się. Pętla o wymiarze 1535 metrów. To też ważne do zapamiętania. Rodzi to pewien problem matematyczny. Przy każdym okrążeniu wychodzi dystans o dziwnej końcówce. Wiecie o co mi chodzi? Możecie się domyśleć. Po 8 kółkach jest 12,28 km a nie 12 km które dla skrócenia myśli matematycznej łatwiej dodawać. A jednak 280 metrów to już spokojna minuta biegu. Także czułem, że coś jest nie tak. I się okazało po kilku godzinach, że biegniemy na 6 h 50 min, a nie 7 h. No, ale co ja mogłem wymagać, jak leciałem z tyłu i ledwo słyszałem grupę z przodu.
Tak też było!
Na 8 km zboczyłem na bok, aby siknąć. Chyba za dużo wypiłem wody przed, no i ten deszcz z powodował, że pęcherz pełny. Na szczęście szybko dogoniłem grupę. Nie miałem problemu wykonać kilka mocniejszych machnięć nogą. Powtórzyłem scenę także w okolicy 15 km. Tutaj także nie było problemu dogonić grupę. I tak pędzimy sobie kolejne kilometry bez sensacji. Mijamy zawodników z innych biegów oraz już dublowanych z setki. Czasem Dominika na kogoś krzyknie z prośbą o wolny tor. To ważne abyśmy nie nadrabiać zbędnych metrów. Tak jest w innych dyscyplinach, gdzie dublowani zawodnicy ustępują pierwszeństwa pierwszym. Tutaj bywa różnie, nie każdy się rozgląda i czuwa nad tym. To zrozumiałe – trudno by wymagać każdego, aby przez 7 h się rozglądał. Świetnie jak się udaje być wpuszczonym.
Deszcz ustępuje, ale kałuże jeszcze przez kilka chwil zalegają. Buty i wszystko inne mokre, ale nade wszystko znośnie do kontynuowania biegu. Co jakiś czas ktoś schodzi do toalety – przeważnie to Jarek lub Ja. Zbliża się 21 kilometr i muszę wskoczyć do toalety. Akurat wychodzi zawodnik z WC i ja wbiegam. Liczę czas, aby wiedzieć, ile mam straty. Nie jestem zadowolony z mojej wizyty. Sraczka. Prawie 20 minut potrzebuje, aby dogonić grupę. Niby dużo, ale przy biegu 7 h to tak naprawdę nic…
Nie czuję się dobrze, ale patrząc na swój support na punkcie odżywczym stwierdzam, że chyba mają gorzej. Zespół Jagoda i Mateusz byli zwarci i gotowi co okrążenie, co ok. 6 i pół minuty. To ważne, aby mieć wsparcie. Każda sekunda się liczy przy takim biegu. A ja głupi ją marnuje na siedzeniu w kiblu. Robię to kolejny raz i tym razem dłużej. Mówię sobie, że no nie mogę już odwiedzać toalety, bo sił mi braknie na ciągłe doganianie grupy. To był oko 36 kilometr. I prawie 4 okrążenia potrzebowałem na to, aby dogonić grupę. W międzyczasie grupa się ciut wykruszyła. Nadal tworzyła organizm, w którym nie wiadomo kto będzie istotny w walce o medale. Ja stawiałem na Artura Jendrycha – świeżo wyglądał, luźno wypowiadał się i był pobudzony do działania. Oczywiście liczył się tż Piotr Stachyra, który właśnie próbował robić atak i oderwać się od grupy. Tylko na chwilę. Ostatnie 3 lata to 3 wizyty na podium. Jest też Andrzej Piotrowski – pełen spokój i skupienie. Konsekwentnie leciał swoje.
Dobiłem do grupy, ale już z problemami. Zamykałem stawkę jak zwykle. W sumie to przez cały bieg może przez pierwsze 2 okrążenia leciałem na przodzie, a potem stwierdziłem, że to nie moje tempo. Miałem jeszcze myśl, żeby wyjść, ale jak Dominika opieprzyła Piotra, że coś zwalnia to stwierdziłem, że nie będę się wychylał. Nie chciało mi się skupiać nad tym czy równo biegnę. Z drugiej strony zależało mi teraz na tym, aby w tej grupie biegło się jak najwolniej. Mam problemy z żołądkiem i zaczyna mnie boleć co jakiś czas coś. Kilka okrążeni dalej – gdzieś ok. 50 km słyszę okrzyk, żebym poprowadził bieg. Na co stanowczo odmawiam tłumacząc się, że ledwie dobiłem do grupy. Dodaje, że jakbym prowadził to zapewne bym zwolnił. Zresztą mówię prawdę – cały czas burczałem, że jest za szybko. Ktoś powie, że mogłem zwolnić, ale no…
No grupa!
Biegnie się już nie przyjemnie, ale też w tej grupie są medale. Więc nie mogłem puścić już potencjalnej walki o podium. Tym bardziej, że deklarowałem się, że spróbuje zawalczyć o medal. Na 50 km czas pokazywał, że to tempo na 6 h 50 min. No to nieźle sobie pomyślałem. Wiedziałem, że tego nie dowieziemy. Pytanie było, kto będzie najdłużej utrzymywał tempo. Nie ukrywam, że już miałem kryzys – zmęczyłem się. Założyłem okulary i włączyłem muzykę, także łyknąłem tabletkę przeciwbólową, bo już mój tyłek strasznie bolał od klepania asfaltu. A może od wejścia ciągle w zakręt? Chciałem już zejść, bo to za wcześnie na bóle. To za wcześnie na kryzysy, a stawka jeszcze jest mocna. Trochę się zniechęciłem. Jednak była jedna rzecz, która mnie mocno odciągała od tej decyzji.
Support!
Stał i czekał na mnie w ten mroczny dzień. Niby pod namiotem, ale nade wszystko żal mi ich było, że tak na mnie czekają. W sumie to Jagoda przyjechała tuż po swoich zawodach dzień wcześniej w nocy. Tylko po to, aby co jakiś czas podać mi żel lub coś do jedzenia. Mateusz też mógłby coś innego robić, chociażby czytać książkę, a nie drzeć japę. W sumie to przez nich ja byłem tak uśmiechnięty na zdjęciach. I w sumie to dla nich ciągle biegłem. Bo co miałem powiedzieć:
Schodzę, bo mi się nie chce.
No bo tak było – nie chciało mi się.
Atak!
Gdzie w okolicy 63 km niespodziewanie atakuje. Nie wiem dlaczego, nie wiem z skąd mam na tą siłę. Wpadłem w trans muzyczny nucąc sobie zwrotki pod nosem. Ruszam z Andrzejem. On chciał poprowadzić grupę, a ja chciałem wejść na wyższe obroty. Tak wyszło, że rozerwałem grupę. Leciało mi się lekko i przyjemnie. Dziwne uczucie – czułem, że mam moc. Muzyka nadawała mi tempo i cieszyłem się tym momentem. Tylko chwilę, bo było to zbyt przyjemne. Ja zrobiłem atak na grupie, a skurcze atak na moje łydki. Zgięło mnie lekko, ale bez dramatu. Też nie jestem osobą, która po skurczach zatrzymuje się i chce uspokoić organizm. Tłumię ból gdzieś wewnątrz siebie. Kolejny skurcz przeszywa moje obie łydki. Czuję, że stąpam po polu minowym. Nie wiem tylko, który krok będzie wybuchem. Nie jest to dla mnie dobra informacja. Przecież jeszcze ponad 30 km przed sobą. A ja tak dobrze się czuję…
Myślę sobie czy może przez te sikanie i wizyty w toalecie się nie wypłukałem? Zaczynam coraz częściej uderzać piętą o podłoże, aby dać wytchnienie napiętym łydką. Nie wiem czy to rozsądne, ale chwilowa ulga jest. Trochę jest mi nie wygodnie w takim stylu biec. Zdecydowanie nie potrafię tak biegać, gdyż po krótkiej chwili znów lecę delikatnie na śródstopiu i znów mnie sieka skurcz…
Drugi dubel?
Dołącza do mnie Darek Nożyński i teraz nie wiem czy to było przed skurczami czy też po. Nie jest to istotne. Myślę sobie, że właśnie robi drugi dubel. Pytam się go gdzie ma swojego kolegę z Litwy. Odpowiada, że przed nim. Trochę mnie to zdziwiło, bo nikt mnie przecież nie wyprzedzał. Chwilę jeszcze zdziwienia i okazuje się, że to ja dogoniłem Darka, a nie on mnie. Czyli ma jeszcze jedno okrążenie przewagi – jakieś 6 min i 30 sekund. Nawet wtedy nie przyszło mi namyśl, że mogę mu zagrozić. Uzgodniliśmy, że lecimy dalej razem i jakoś słabo wyszło w realizacji. To był moment, gdzie się bardzo dobrze czułem. Biegło mi się komfortowo, a Darek przeżywał kryzys.
Generalnie w trakcie biegu zakładałem, że może akurat jak będę biegł w grupie to zaatakuje w momencie dublowania nas przez Darka. I wtedy ruszę dalej z nim. Nie szło mi przez myśl, że to ja teraz będę przez chwilę rozdawał karty. Nadal nie przyszło mi do głowy, że w kilka okrążeń złapie Darka. Nadal to było ponad 6 min a im bliżej mety tym toporniej się biegło. Nie wiem w którym momencie, ale dość szybko zniwelowałem stratę. Także zacząłem dublować tych, których obawiałem się, że mnie zjedzą – Piotr, Artur.
Jeszcze gdzieś tam z tyłu polował Andrzej oraz Dominika. Nawet jak już prowadziłem bieg po złoty medal to nie czułem tego. Wiedziałem tylko, że jestem zmęczony a wyprzedzanie Darka będzie tylko płachtą dla byka. Dlatego też nie specjalnie chciałem pokazywać moje zmęczenie rywalowi.
Tempo biegu opadło, a ja sunąłem w stronę mety. Okrążenia zaczęły mi się dłużyć, a skurcze nabrały rytmicznego charakteru. Bodźcują mnie raz po raz. Nawet nie mam siły stękać z bólu i irytować się, że mi wykrzywia nogi na lewo i prawo. Co okrążenie pytałem się o Andrzeja jak daleko jest. Jak dla mnie cały czas była to niewielka strata ok. 2 minut.
Na ok. 90 km dowiaduje się, że Darek odżył – nie zdziwiło mnie to, gdyż każdy kryzys kiedyś przechodzi. Trzeba tylko odpocząć – czasem wystarczy kilka minut, czasem kilka godzin. Także musiałem uciekać, ale jakoś bez wiary. Nie czułem tego, czułem tylko to, że muszę dobiec do tej mety i nie zrobić jakieś dziwnej akcji. Przewaga topnieje w oczach okrążenie za okrążeniem. Wiem, że mnie złapie bo ja naprawdę nie mam siły na zrywy – w sumie to się boję zrywać.
Finisz!
Łapie mnie Darek na jakieś niecałe 2 km do mety. Widać, że jest świeży i nagrzany na wygranie. Gratuluje mi 2 miejsca co oczywiście mnie zirytowało – ta pewność siebie jeszcze w biegu. Ruszam na kilka kroków za nim, ale gasnę także po kilku krokach dalej. Wiem, że jest mocniejszy ode mnie i był mocniejszy tego dnia. Myślę, że dobiegliśmy na miejscach w których powinniśmy dobiec. I tak zostało właśnie.
Na 3 miejscu dobiega Andrzej Piotrowski z czasem 7:01:00 – nie obstawiałem, że taki numer wykręci! Znaczna poprawa czasowa z ostatniego występu. Więc jak widać w tym roku trzeba było biegać w okolicy 7 h aby załapać się na medal i nie zostać wciągniętym przez Dominikę Stelmach. Tak się złożyło, że znów tylko kilka minut za mną wbiegła Domi bijąc kolejny rekord i robiąc niemałego zamieszania. Rekord Europy brzmi dumnie. Gratuluję.
Miejsce zdecydowanie mnie zadowala. W tym roku tak jak żartowałem po Chudym Wawrzyńcu, ze mi brakuje do kolekcji srebra tak sobie je właśnie wykrakałem. I mam poczucie pełnego zadowolenia z tego faktu. Czas fajny – 6:55:35. Nie jest poniżej oczekiwań na tą chwilę, na ten moment. To ważne – na ten moment jest godny reprezentacji mojej formy. Aczkolwiek czuję, że tak jak Darek powinno się zdecydowanie stawiać wyżej poprzeczkę.
I taką moją teraz barierą, wynikiem akceptowalnym jest 6 h 40 min. Liczę, że będzie mi dane się przygotować na taki wynik jeszcze. Nie obiecuje, ale może jeszcze spróbuje…
ALL-TIME!
To jeszcze moja lista ALL Time w Polsce na 100 km przygotowana w wolnej chwili. Może ona być niepełna i z lekkimi błędami. Natomiast zebrana na podstawie tego co w internecie znalazłem. Proszę o zwrócenie uwagi na adnotację bo różne źródła różnie oceniają jakość wyniku i jej trasę. Oficjalnym uznanym rekordem polski jest 6:22:33 Jarosława Janickiego z 1995 roku!
Ciekawostką jest to, że bardzo mało jest wyników poniżej 7 h od 2000 roku! Tylko 23 razy! Natomiast przez ostatnie 10 lat…
aż 4 razy.
Informacje dotyczące moje listy ALL TIME:
– braki informacyjne oraz sugestie mile widziane
– w zestawieniu http://statistik.d-u-v.org/ brakowało kilku wyników, które uzupełniłem w swoim zestawieniu na podstawie obserwacji z list wyników danych zawodów. Jeżeli innego zawodnika z tych samych zawodów uwzględniono na liście ALL TIME, to uznawałem, że brakującego zawodnika z tych zawodów przypadkowo pominięto.
– w zestawieniu http://taddziek.pl/100_km_Polska_all-time.htm brakowało kilku wyników, które uzupełniłem w ten sam sposób
– wyniki uznane przez obie statystyki wątpliwe lub bez atestu oznaczyłem kolorami
– zestaw źródeł z których zaczerpnąłem są:
http://statistik.d-u-v.org/bestenlisten/AT-100km.pdf
http://taddziek.pl/100_km_Polska_all-time.htm
http://statistik.d-u-v.org/index.php
https://docs.google.com/spreadsheets/d/1j8XT9FqAWHtRdJqmoxLns2Ha-VarNRXbTLzwvZW6254/edit?usp=sharing
STRAVA!
Oczywiście. Jeżeli nie ma na Stravie to nie liczy się. Więc podaję także link do aktywności z ostatnich zmagań. Trochę brakuje, ale to za sprawą problemów z zarośniętym lesie. Zastanawiam się też, czy zegarek włączony w nowym miejscu nie potrzebuje czasem więcej czasu na ”złapanie” sygnału?
Po biegu
Ciężko jest. Obecnie mija 9 dzień bez biegania. Zapewne jeszcze kilka dni nie zamierzam biegać. Może już mój organizm dałbym radę, ale jestem na roztrenowaniu. Wrócę do aktywności zapewne poprzez jazdę rowerem. To był dla mnie trudny bieg asfaltowy, który bolał strasznie. Chodzi o ból po biegowy. Łydki i uda sztywne maksymalnie – nie pozwoliły mi normalnie chodzić. Czułem się jak po pierwszym maratonie kilkanaście lat temu. Do czwartku podpierałem się wstając z kibla. Dwa razy wizyta w Body Work oraz także dwa razy wizyta w Klinice Stóp. Zniszczyłem paznokcia od brodzenia w wodzie. W czasie biegu nie czułem tego, ale już po trochę się przeraziłem.
Odpoczywam, śpię dużo i nic nie robię aktywnego. Udało się zrobić dwie kąpiele solankowe – taki prosty a taki przyjemny relaks. Już pomału zbieram się myślami co robić dalej. Nadal nie mam szczegółów, ale jakiś pewny zarys…
Teraz mam jeszcze chwilę czasu na spotkania, nadrobienie zaległości i pracę.