Kurde felek – trochę chciałem ten bieg wygrać! Ale się nie udało. Wczoraj się trochę mazałem. Więc wypiłem piwko i poszedłem spać. Dziś wróciłem na świeżości do analizy i oceny biegu. Zapraszam zatem do czytania!
Plan już miałem ułożony i był on nawet mocno realny. Fakt, że w nogach był już płaski oraz górski maraton. Jednakże jak spojrzę na swój start w WFL sprzed 2 lat, to także wtedy miałem kilka startów przed zaliczone. Wtedy przebiegłem 63km w bardzo dużym komforcie przez dłuższy czas. Może i w tym roku się uda?
Po cichu liczyłem, że powalczę o zwycięstwo w WFL z przytupem. Nie chodziło o jakiś wyśrubowany wynik, bo ten wiedziałem, że nie padnie. To z wielu powodów, ale o tym później. Z typ przytupem to raczej chodzi o bieg run for fun w przebraniu, ale mocno! Sprawia mi dużą przyjemność dodawania do swojego biegania pewnego rodzaju kolorytu, dziwactwa czy szoku. Tak to mogę nazwać. Są do bezcenne chwile, gdzie nagle na twarzy przechodnia pojawia się uśmiech. Mam wrażenie, że wraz Piotrem Bętkowskim obudziliśmy do życia część kibiców! Stoją, obserwują, czekają aż coś się wydarzy – wtem jesteśmy! Super wróżki.

Jest śmiech, są żarty, salwa okrzyków. Doping na całego. W oczach tych najmniejszych kibiców – radość ogromna, a czasem z lekkim niedowierzaniem zakrywali się za ramieniem mamy. A Panie? Moja ulubiona grupa kibiców – kokieteria – wypisz, wymaluj – JA. Kusa spódniczka i napięta łydka? To musi się udać i przyciągnąć kobiecy wzrok. Po głośnych okrzykach sądzę, że tak było. Przepraszam, że się nie zatrzymałem – trochę mi się śpieszyło.
Spokojnie, o Panach też nie zapomnę. Staram się równo szanować kibica! Czasem ktoś dołączył do Nas, aby pożartować lub pogratulować. Na wsiach chłopacy lekko zaskoczeni, ale z pozytywnym wydźwiękiem. Bo bawić to trzeba się umieć. Czarny humor jest, ale to mi nie przeszkadza – szybko ripostuję, bo sam nim się lubię posługiwać. Jednakże wiem i czuję, że jest wesoło. I o to mi w tym wszystkim chodzi! Ale w koło jest wesoło.


Przed startem
Namówiłem Piotra Bętkowskiego na wspólny bieg w przebraniu wróżki. Dla mnie bomba. I teraz wiem, że za rok będzie trzeba zrobić ”coś” w większej grupie. Ale wróćmy do przygotowań do startu. Cały tydzień znów odpuszczałem – lekkie treningi. Po biegu w Szczawnicy czułem się zdecydowanie lepiej niż po Orlen maratonie. Także po kilku dniach mnie nawet nosiło. Zacząłem się nakręcać na bieg. W tym oczywiście nakręcać na samą rywalizację. Wiedziałem kto będzie bieg i kto jakie ma predyspozycje. Czułem, że jeśli będę rozsądnie biegł, to jest miejsce dla mnie w czołówce. Przeanalizowałem trochę danych i stwierdziłem, że dobrze będzie jak pobiegnę w tempie 3:45min/km czyli 64km. Tak też mówiłem przed startem – 63/64km. Po 28km biegu wiedziałem, że to nie realne, ale o tym później.

Naszykowałem sobie 5 żeli oraz 1 flask z ”węglami”. Tyle powinno wystarczyć przy zahaczaniu co jakiś czas o punkt z wodą. Na wszelki wypadek spakowałem do pasa biegowego jeszcze 2 kapsułki Fizza (elektrolity). Kilometr truchtu i kilka ćwiczeń dogrzewających. W międzyczasie Andrzej zrobił nam kilka zdjęć, które możecie tutaj podziwiać. Jeszcze spotkanie teamowe, niewielkiej grupy – fanatyków Lubię Klopsy. Mam nadzieję, że za rok będzie nas więcej! Szybkie zdjęcie i pędem na linię startu. Tam przebranie w magiczne stroje, które miały nas ponieść po zwycięstwo. W sumie już na starcie wygraliśmy. Internety!

START
Oczywiście zawsze ktoś pójdzie mocno. W tym pędzie, staram się złapać rytm z Benkiem na 3:45min/km. Kilka osób dołącza do Nas! Przez 1km jest duży tłum, ale z kolejnymi metrami wszystko wraca do normy – normy biegowej. W grupie lecimy: Ja, Benek, Mateusz Kałuża, Grzegorz Urbańczyk, Wojtek Marzec, Sławomir Kaliski, Artur Jabłoński, Karol Rzyszka oraz Kaczmarek Damian po szybkim dobiegnięciu do Nas. A przed nami 4 zawodników: Paweł Krochmal, Tomasz Osmulski, Piotr Frydrychowski i 2 osoby, których nie znałem.
Wiedziałem, że z tej ekipy przed nami Tomasz Osmulski będzie dużą niewiadomą – z nim nie udało się porozmawiać przed startem. Wiedziałem, że nie legitymuje się żadnymi biegami powyżej półmaratonu. Tempo, które narzucili od początku było dla mnie kosmiczne, aczkolwiek nie dawałem szans, że ktoś z tej grupy utrzyma je do końca. Czuję, że biegli grubo poniżej 3:35min/km.

My natomiast lecieliśmy swoim tempem. W mieście dużo kibiców, więc wraz z Benkiem byliśmy w stałej interakcji z nimi. Pozdrawiamy, wróżymy i poprawiamy ludzi. To nie ćma, bąk ani aniołek tylko wróżka. Ja mimo pozdrawiania kibiców zaczynam kalkulować i analizować. Gdzieś na 12km odpada Artur Jabłoński, którego się obawiałem. Zdziwiłem się mocno! Gdyż to jego się obawiałem.
Z nami nadal biegnie Sławomir Kaliski, który się legitymuje życiówką w maratonie 2:32:52! Wiem także, że biega ultra – ma to tutaj znaczenie. Wygląda dobrze i często wychodzi na przód. Co do reszty chłopaków:
Znacie Benka – braliśmy razem udział w ostatnich 4 imprezach biegowych. Poza tym po Wielkiej Prehybie był na urlopie. Mówił, że nie czuje się dobrze, ale przebiegnie ze mną ile może. Z nami biegnie także Wojtek Marzec. Nie znamy się za dobrze, ale przed startem Wojtek dołączył do naszej drużyny. Pamiętam, że wspominał o przekroczeniu 50km, więc ambitnie. Teraz biegniemy razem i wygląda także na mocnego zawodnika. Mocna ta nasza drużyna.

Już nawet nie pamiętam kiedy, ale łapiemy pierwszego zbiega z czołowej grupy. Czuję się tym faktem dowartościowany. Wtedy ocknąłem się, że nasza grupa stanowi 4 zawodników w tym 3 teamowych Klopsów: Wojtek, Sławek, Benek i Ja. Z Benkiem co jakiś czas współpracujemy przy spożyciu żeli i wyrzucaniu śmieci.
Kilometry lecą bardzo szybko, a ja wpatrzony przed siebie i próbuję dostrzec prowadzącą grupę. Są bardzo daleko. Analizuję dalej. Gdzieś między 25-26km dopadamy kolejnego uciekiniera. Zostało przed nami 3 biegaczy!
Chwila, chwila!
A wózkarze? Nie wiem ilu jest przed nami? W początkowej fazie biegu minęło nas dwóch zawodników na wózkach. Już w samotnej pogoni dogoniłem Witolda Misztela, ale wiedziałem, że może mnie jeszcze dogonić na prostej lub na lekkim zjeździe. Tym bardziej, że raczej uśmiechnięty był gdy go mijałem. Skupiłem się w tym momencie na Tomku, którego nie widziałem.
Tak naprawdę tylko on został przede mną. Od 28km zacząłem już biec sam i to był ostatni kilometr w tempie 3:45min/km. Potem było już tylko wolniej. Już nawet nie mogę sobie przypomnieć gdzie minąłem Pawła Krochmala. Wiedziałem, że nie będzie biegł więcej niż 30km. Wymieniliśmy kilka słów, jednakże musiałem już odczuwać zmęczenie, bo nie pamiętam.
Tak też było, czułem się zmęczony. To dosyć ciekawe na tym etapie. Aczkolwiek nie panikowałem zbytnio. Czułem, że nie biegnie się tak lekko jak przed półmaratonem. Nogi przecież dostały przez ostatnie kilka tygodni niezły wycisk. I tutaj zrozumiałem, że nie będzie możliwe biec na 63km. Generalnie na tym etapie powinienem być świeżynka jak 2 lata temu. Nie czułem tego. Więc puściłem nogi na tyle, na ile mogłem sobie pozwolić by mocno biec w komforcie. Przez kolejne kilometry udało się utrzymać tempo poniżej 4:00 min/km.

Pomyślałem, że nadal jest to dobre tempo. Uśredniając z całości jest przyzwoite. Nadal byłem optymistą. Gdzieś ok. 33- 34km doganiam Piotra! Rzuca hasło, że poprowadzi mnie na dane tempo. Odpowiadam zmęczony 3:55min/km. Biegniemy bardzo krótko razem i się żegnamy. Zostałem sam. Czułem, że na plecach nikogo nie mam, a przed sobą także nic. Kurde felek! Ciężko będzie wygrać. W nogach beton zaczyna się robić, ale to normalne sobie myślę. Do 38km jakoś to idzie. Dwa lata temu na tym etapie byłem świeży i pilnowałem tempa. Teraz czułem się nie do końca komfortowo.
Chyba to był ten moment odpuszczenia patrząc na tempo biegu na Stravie! Co jakiś czas podjeżdżali do mnie rowerzyści podając mi informację o prowadzącym Tomku. Cały czas słyszałem, że mam straty ok. 3km! Z kolei kibice wołali, że coś ok. 15min. I tylko to zapamiętałem w tej mojej agonii. Żadnych innych informacji już nie przyswajałem. Biegłem i myślałem. Raczej negatywnie.
Puściłem tak po prostu tempo, bez walki, bez jakieś spiny. Stwierdziłem, że i tak go nie dogonię. Dałem się oszukać własnemu ciału – po co mi to cierpienie. W głowie miałem myśl, że Tomek biegł poniżej 3:40min/km. Wiedziałem, że spuchnie, ale widząc pustką, długą drogę przed sobą nie wierzyłem, że chociażby na kilometr się zbliżę. Miał na tyle dużą przewagę w mojej głowie, że mógł po prostu truchtać do mety. Tak więc odpuściłem z tą myślą.

Nie wiedziałem, że się zbliżam. Podobno było 8 minut i Tomek mocno zwolnił. Niestety nie wiedziałem o tym, a moja motywacja rozbiła się w drobny mak. I wiecie, że nie chodzi mi o to, że mógłbym rywalizować z Tomkiem, ale żałuję, że nie spróbowałem, bo bym był naprawdę blisko. Zapewne Tomek mógłby to kontrolować. Jednakże w mojej głowie była myśl, że mam ogromną stratę i nie dam rady. Nie chciałem już cierpieć dla drugiego miejsca. Nie i basta.

Teraz żałuję, że tak łatwo się poddałem. Zacząłem spokojnie biec. W sumie po przekroczeniu maratonu o niczym innym nie myślałem jak o wejściu do samochodu. Kilometry jakoś leciały. Coraz bardziej czułem ból w całym ciele – nie walczyłem z nim. Pozwalałem mu się rozpłynąć wszędzie. Cierpiałem. Na 45km zatrzymałem się na napełnienie flaska z kubeczków. Ktoś mi mówił, że mam sporą przewagę, ale dla mnie to było nie istotne. Zacząłem dalej truchtać. Raz trochę żwawiej, raz trochę wolniej.
Dogonili mnie Wojtek i Mateusz, to pamiętam na pewno. Przywitałem się z nimi z bardzo skwaszoną miną. Chwilę potem zaczęło mnie boleć w okolicy klatki piersiowej. Na tyle mocno, że nie mogłem złapać powietrza. Miałem wrażenie, że organizm zrozumiał, że to koniec i rozluźnił się. Takie głupie gdybanie. Mijam kolejne grupy kibiców. Ciężko mi już pozdrawiać, bo myślę tylko o skończeniu tego biegu. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Kolejny punkt odżywczy i kolejne zatrzymanie się – nalewam spokojnie wodę i idę dalej. Tak na przemian – maszeruję i truchtam. Chciałem skończyć na 50km, ale nawet nie słychać samochodu. Więc biegnę dalej. Przed 51km odwracając się widzę Sławka, a za nim samochód. Zbieram się na przebieżkę, bo właśnie samochód z kamerą podjechał – udaję, że jest wszystko okej.

Mija mnie samochód i mam wielki żal do siebie, a zarazem ulgę, że już jest po. Mateusz, który jechał samochodem pościgowym wyrzuca mi torbę z rzeczami na przebranie oraz Recoverite. Ubieram się szybko, bo wiem, że mnie zaraz będzie ”telepać”. Dochodzi do mnie Sławek i razem spacerujemy do znacznika 52.
Boli nas wszystko! Ja czuję jak rozrywają mi się uda. Siadamy przy znaczniku i czekamy. Widzę, że Sławek także odczuwa zimno. Chcę mu pożyczyć spodnie oraz buffa – odmawia i przykrywa się flagą. Kładziemy się na asfalt licząc, że nas trochę ogrzeje. Rozmawiamy na leżąco kawał czasu. Nikogo nie ma – tylko my w środku. Podjeżdża do Nas samochodu a w nim Monika Predke – zabiera nas. Jedziemy kilka minut po czym wsiadamy do samochodu z innymi uczestnikami. Wiem, że teraz długa droga przed nami. Trochę mi się nie chce gadać, bo czuję wewnątrz siebie – wielkiego przegranego. Do pieca mojego żalu dochodzi informacja o wygraniu biegu z wynikiem 55km! Toż to blisko było. Tak blisko, a tak daleko. Tysiące myśli i analiz. Jednakże tak jak pisałem wczoraj – zwycięzców się nie rozlicza. Nie ważne jaką mieli strategię, byli oni lepsi.
Trochę mam żal do siebie o to, ale z drugiej strony świetnie się bawiłem jak na tak długi bieg. Miło było powygłupiać się na starcie i przybić setki uścisków dłoni. Co do rywalizacji warto pamiętać, że to nie są Mistrzostwa Świata i de facto nie startują tutaj najlepsi z najlepszych.

Nieliczni są wkręceni w rywalizację – w tym ja. Mam tą świadomość, że te nasze wyniki nie są wyśrubowane, mam też świadomość, że to bieg charytatywny! Więc ciśnienie ze mnie schodzi jak sobie tak trochę trzeźwo pomyślę o tym wszystkim. Więc jak to się u nas mówi – nie ma co się mazać!
A czujecie klimat jakby wygrała wróżka?

Teraz czas na odpoczynek po ostatnich życiówkach i czas pakować się na Trailowe Mistrzostwa Świata do Portugalii! To już za miesiąc. Trener do piątku dał mi odpocząć na basenie i rowerze. Czy impreza to też aktywny wypoczynek?
Gratulacje jeszcze raz. Niedosyt daje się odczuć, kiedy zakłada się znacznie lepszy wynik. Mam to samo. Może gdybyśmy nieco wolniej zaczęli i dłużej lecieli razem inaczej by się to skończyło. Jako wróżki zrobiliście świetną robotę dla pozytywnego postrzegania tej jakże pięknej dyscypliny sportowej ;) Dzięki za kawał dobrego, wspólnego biegu. Powodzenia w Portugalii!
Tak jest! Teraz trochę też tak myślę. Myślałem, że tempo 3:45min/km jest komforotowe – było w marcu przed startami. Jednak ciało już był zmielone. Dlatego z samego biegu nie jestem zadowolony, ale z udziału w taki sposób jak najbardziej! Również dzięki i do zobaczenia gzieś na starcie :D