Rok 2015! Raczej wtedy nikt na mnie nie stawiał. Dobiegłem na 3 miejscu, tuż za Marcinem Świercem oraz Bartkiem Gorczycą. No może nie takie tuż, bo jednak sporo miałem straty do kolegów. Jednakże to ja wtedy stanąłem na najniższym miejscu podium. Cieszyłem się jak mały chłopiec, bo chyba nim nawet byłem? Pamiętam dobrze bieg – samopoczucie komfortowe do drugiego punktu odżywczego. Potem walka z dystansem i samym sobą. Potrafiłem walczyć! Dziś biegnąc oczami na mapie przypominam sobie płacz i zaciśnięte zęby. Dobrze wiem kiedy krzyknąłem i znów coś zamruczałem pod nosem. To były czasy, te czasy wróciły.
Chciałoby się powiedzieć, że jestem wyjadaczem w startach w Szczawnicy. Jednakże po prezentacji elity, która odbyła się przed dzień imprezy dowiedziałem się, że moje spostrzeżenie jest mylne. Spora część zawodników startuje tyle co ja albo i więcej. Nie jest to dziwne, bo od dłuższego czasu Biegi w Szczawnicy cieszą się popularnością i wysokim poziomem sportowym. Ten drugi aspekt może być spowodowany z licznymi Mistrzostwami Polski na różnych dystansach przez ostatnie kilka lat.
Prehyba to Prehyba!
Nie sądzę, żebym się zregenerował po płaskim maratonie. Wiedziałem o tym dobrze. Myślę, Artur Kern też to czuł. Stąd jego zalecenia do spokojnych treningów oraz licznych przerw. Nie dyskutowałem z tym – robiłem tyle co mi kazał i ani kilometra więcej. Sam się nie czułem w pełni energii do biegania. Fakt, że po 2 dniach od maratonu złapało mnie przeziębienie bardzo mnie dobiło. Najgorsze w tym wszystkim, że do startu w Szczawnicy coś niezdrowego mnie trzymało. Przez dłuższy czas myślałem, że to owe przeziębienie. Ból gardła, suchy kaszel i zatkany nos oraz ogólne zmęczenie. Nie wróżyło to niczego dobrego. Niby z dnia na dzień było lepiej, ale cały czas nie idealnie. Może to wina jakieś alergii lub piasku z Sahary? Albo może astma? Albo po prostu stres? Chociażby reakcja obronna po maratonie? Dziś pisząc tekst jest zdecydowanie lepiej niż przed maratonem w Szczawnicy.
Tej imprezy nie mogę odpuścić. Powodów jest wiele! Dla mnie osobiście ten bieg ma to coś. Wiadomo, że zacząłem patrzeć na niego z pryzmatu Mistrzostw Polski i nadal tak patrzę. Jest to bowiem możliwość wyłonienia najlepszego w kraju. Zmierzenie się z zawodnikami mocniejszymi daje dużego kopa adrenaliny. Innym powodem jest grono znajomych, których spotykam w Szczawnicy. Przez te kilka lat na tyle zostałem zapamiętany przez środowisko, że czuję się tam po prostu potrzebny i lubiany. Jest coś w tym narcystycznego, ale uwierzcie mi, że daje to kopa do działania.
Środa, Czwartek
Niech się kręci cały świat, zawsze niech już będzie tak, jak dziś
Środa, Czwartek na, na, na...
I tak dalej na, na, na...
I niech stanie w miejscu czas, zawsze niech już będzie tak, jak dziś, jak dziśś
Jak dziś... jak dziś
Video - Środa Czwartek
W środę ruszyłem w stronę Szczawnicy. Zatrzymałem się w Krakowie szukając późno w nocy życia na starówce. Wraz ze mną dwóch innych muszkieterów! W czwartek wcześnie rano przyjechaliśmy do Szczawnicy. Plan był, aby zrobić krótką wycieczkę w górach. Można było przypuszczać, że nie był to dobry pomysł dla osób, które 2 tygodnie temu biegały maraton. Tymi osobami były Martyna, Benek i ja. Na lekkim niewyspaniu ruszyliśmy w stronę pierwszego punktu odżywczego Wielkiej Prehyby! Skwar z nieba spowalniał nasze tempo. I tak nie było parcia na bieganie. Mimo tego czułem, że strasznie się męczę – ciężki oddech. Obiad w schronisku i powrót do Szczawnicy. Chciałem zapomnieć już o tym dniu. Reszta dnia szybko minęła na rozmowach, jedzeniu i odpoczynku.
Piątek
Gdy już zapomnisz o mnie w piątek,
Miliony wspomnień o mnie wymaż, spal,
Zmień wątek.
Igramy nieustannie z ogniem.
Czy może jest coś dla nas więcej,
Poza tym tygodniem,
Poza tym tygodniem,
Poza tym tygodniem.
Lanberry - Piątek
Czuję sztywne uda – pierwsza myśl po przebudzeniu. Zatkany nos uniemożliwia mi spokojny sen i przez to wstałem bardzo wcześnie. Wspólny posiłek z Pauliną oraz Łukaszem wpływa na mnie uspokajająco. Dużo rozmawiamy i jemy. Bardzo się cieszyłem, że z nimi jestem, bo wiedziałem, że będę jadł zdrowo. W dalszej perspektywie nie martwiłem się o jakieś rewolucje toaletowe. Przed śniadaniem chwilkę potruchtaliśmy – czułem się słabo. Denerwował mnie kaszel. Czas szybko minął i nim się obejrzałem, a już szedłem do biura zawodów posłuchać prelekcji i sam wygłosić swoją pogadankę.
Już wspominałem o tym wyżej, ale idąc do biura zawodów zwróciłem na to uwagę. W Szczawnicy miałem wrażenie, że wszyscy mnie kojarzą. Każda napotkana osoba jest dla mnie życzliwa i chętna do rozmowy lub przybicia piątki. Były nawet propozycje wspólnego picia piwa. Krótko napiszę – super sprawa. Z drugiej strony, bardzo stresujące. Niestety nie z każdym mam możliwość dostatecznie pogadać, nie każdego też pamiętam i też nie każdego zapamiętam. Przepraszam. Mimo to, bardzo mnie takie spotkania motywują – dają nadzieje, że to co robię ma sens.
Wróćmy do przyziemnych spraw
Miałem odebrać pakiet startowy – nie udało się. Zagadałem się ze znajomymi. Tak w sumie przez kolejne 3h paplałem. W międzyczasie posłuchałem rozmowy z Bartkiem Przedwojewskim. Po jego prezentacji nadeszła moja. Bardzo się ucieszyłem, że organizator obdarzył mnie godzinnym spotkaniem w swoim programie imprezy. Miałem bardzo dużo do powiedzenia o sprawach poważnych i mniej. Ze sceny jednak zszedłem mocno zasmucony. Nie jestem zadowolony ze swoich wypowiedzi na tym spotkaniu. Zbyt dużo kiczu w tym wszystkim było. Więc z tego miejsca chciałbym przeprosić wszystkich, którzy poświęcili godzinę. Sam liczyłem, że uda mi się coś ciekawego przekazać Wam z przygotowań do maratonu oraz podejścia do biegów górskich. Jednakże nic takiego się nie odbyło. Znów stałem się błaznem, zamiast zawodnikiem z poczuciem humoru. Nie wiem jaki był odbiór – ale z taką myślą zszedłem i tak sobie myślałem, aż do późna w nocy.
Po prezentacji udało się przedostać do biura zawodów. Powrót na kwaterę i przygotowanie wałówki dla moich kochanych supporterów. Wszystkiemu czujnie przyglądał się Marcin Ścigalski – założyciel Salco Garmin Team. On zdeklarował nam się pomóc na pierwszym punkcie odżywczym. Także, Marcin w większości zorganizował support. Widziałem, że się ciut tym stresuje, więc sam w tej chwili próbowałem być bardziej spięty. Tylko nie wiedziałem jak bardziej można być zaangażowany przygotowanie rzeczy na bieg. Chciałem sobie klapnąć i popatrzeć w ścianę niż kolejny raz analizować bieg.
Przygotowaliśmy odżywki i potrzebne rzeczy na bieg. Każdy wiedział co miał robić, każdy miał swoje zadanie. W sumie byliśmy gotowi. W międzyczasie dojechał na stację mój współlokator – Adrian Bednarek, który planował start na krótszym dystansie. Człowiek legenda, mistrz opowieści i czarnego humoru, biegacz amator z życiówkami lepszymi od profesjonalistów, dietetyk, kucharz, Pan Sernik, założyciel kółka teatralnego ‘’Wygraj!’’ oraz twórca słynnych tekstów ‘’Ty se żyjesz!’’ oraz ‘’Co tam robaczki?’’!
Paulina i Łukasz jeszcze rozmawiali z Marcinem o przebiegu rywalizacji, a ja z Adrianem poszedłem na pizzę. W sumie tylko ja jadłem. Rozmyślałem o biegu, ale nic sensownego do mojej głowy nie dochodziło.
W zeszłym roku byłem w życiowej formie. Przygotowałem się w 100% do biegu w Szczawnicy. Wtedy po powrocie z kontuzji byłem głodny biegania i rywalizacji. Także moja niepewność była wysoka, gdyż długo zbierałem się z kontuzji. Moje wątpliwości zostały rozwiane w momencie gdy po 23km ze świeżością w nogach zacząłem uciekać Marcinowi i Bartkowi. Wtedy liczyłem na połamanie 3h 30min. Prawie się udało! Zbiegłem z trasy zawodów Wielkiej Prehyby i wbiegłem na trasę Niepokornego Mnicha. Taki los! Nie mogłem powiedzieć, że byłem zły, bo targały mną wszystkie emocje, aż do kolejnej edycji!
Łukasz zakleił mi jeszcze kostkę przed spaniem. Cały czas czułem, że jest coś z nią nie tak. Dla zdrowia psychicznego lepiej, żeby ten tejp był na mojej nodze. Nie mogłem zasnąć. Męczył mnie kaszel, złapała duszność. Czas uciekał – 2 w nocy a ja nadal oczy jak 5 złotówki. Zatyczki do uszu nie pomagają na wyciszenie szumów zewnętrznych. Próbuję głęboko oddychać przez nos. Walczę jeszcze bardzo długo i zasypiam.
Pobudka 7:00!
Klasycznie bułka z dżemem oraz masłem orzechowym. Szklanka wody z octem jabłkowym i reakcja toaletowa natychmiastowa. Idealnie. Jestem gotowy. Jeszcze krótki seans oddechowy, który przygotował dla nas Łukasz. Nie wiem jak mocno pomaga, ale wiem, że chociaż nie chce mi się kaszleć. Szykując strój startowy i wyposażenie obowiązkowe przybyli do naszego mieszkania Miśka, Rafał, Piotr Kaczmarek. Oczywiście była większa ekipa, ale z tą trójką staram się rozmawiać w sprawie punktów odżywczych. Miśka i Rafał to moi teamowi znajomi. Fajnie wyszło, że będą Paulinie, Kacprowi i mi pomagać. Zrobiłem kilometrowy rozruch, kilka ćwiczeń rozgrzewkowych i wdechów na odstresowanie.
Jako, że w tym roku miałem mieć pomoc na punktach odżywczych, to zrezygnowałem z biegu w plecaku. Zamiast tego miałem ze sobą pas na biodrach gdzie trzymałem telefon, nrc, żel, elektrolity. Natomiast bidon półlitrowy miałem w dłoni. Zawsze to 0.5l mniej niż w zeszłym roku gdzie biegłem z dwoma bidonami w dłoni omijając przy tym 2 punkty odżywcze na trasie. Zerknąłem jeszcze na rękę gdzie miałem rozpisane czasy. Niepotrzebnie – znałem je na pamięć.
Welcome To The Jungle
Serce podskoczyło do gardła. Kliknąłem start w Fenixa. Ruszyliśmy w swoją Beskidzką dżunglę. Tak jak się spodziewałem Bartosz Przedwojewski wraz Krzysztofem Bodurką ruszyli na czoło stawki od razu odrywając się od reszty stawki. Ja pokazowo także depnąłem z nimi! Pokazać, że będę walczył.
Tak miałem w głowie, ale nie wiem czy ktoś tak to odczytywał. Puściłem ich po chwili, ale biegnąc równie mocno po płaskim odcinku. Myślę, że tempo ok. 3:30min/km. Po wbiegnięciu na ulicę kierującą nas na szlak uformowała się za mną kilku osobowa grupa. Nie odwracałem się, nie mogłem tego robić. Chciałem pokazać swoją pewność siebie. Przed biegowe narzekanie, te odpuszczone treningi i przeziębienie tutaj nie mają znaczenia.
Wiedziałem, że biegnie ze mną Tomek Skupień. Raczej mnie to nie zdziwiło. Jest mocny, ale wiedziałem, że to dla niego debiut na tak długim dystansie. Jest szybki i głodny zwycięstw. Reszty nie widziałem, ale wiedziałem, że jeszcze 3 osoby ze mną biegną. Na 3 kilometrze mija mnie Wojtek Kopeć. Zrobił to dość żwawo, że myślałem że chce dogonić dwójkę przed nami. Bartek i Krzysiek od początku biegu dla mnie nie istnieli – zupełnie o nich nie myślałem, nie szukałem wzrokiem. Oni dla mnie startowali w innym biegu, w inne lidze.
Co mnie zdziwiło u Wojtka, to dosyć głęboki oddech. Przywitałem się słownie z nim i zastanawiałem się co może zrobić. Z jednej strony jego oddech mnie trochę uspokoił, ale z drugiej strony wiem, że jest to zawodnik z krwi i kości. Tacy jak on mają potężne zapasy sił w nogach i w głowie. Mogą długo cierpieć. Jedyna moja nadzieja to ucieczka na zbiegu.
Słyszę gdzieś z tyłu Dominika Grządziela i jego powtarzający się tekst o tym, że chłopacy dla niego są w innej lidze i że będzie gdzieś z tyłu stawki. Mimo poważnego biegu o tytuł Mistrza Polski wyśmiałem go w tamtej chwili. Mam nadzieje, że mnie słyszał bo dosyć głośno krzyknąłem.
Obstawiałem, że będzie rywalizował o 3 miejsce. Tak jak w zeszłym roku. Teraz czułem jego moc jeszcze intensywniej niż w zeszłym. Biegł za mną – myślałem sobie ‘’bestia nauczyła się polować’’. Obserwowałem jego treningi przed zawodami. Widziałem, że jest mocniejszy.
Gdzieś na lekkim zbiegu zobaczyłem Tomka Kobosa, z którym mamy razem lecieć na Mistrzostwa Świata. Trochę się zdziwiłem, ale też nie potrafiłem oszacować jego dyspozycji. W tej chwili Tomek Skupień rzucił hasło, żeby dołączyć do Wojtka. Stwierdziłem, że nie teraz – trzeba biec swoje i tak naprawdę na 23 km się zacznie zabawa. Miałem trochę racji, ale za to Wojtka złapaliśmy kilka chwil później niż rozmawialiśmy z Tomkiem.
Do 10 km prowadziłem grupę. Biegłem na 3 miejscu i chciałem, żeby tak zostało. Już zacząłem liczyć w głowie sekundy, gdyż zbliżaliśmy się pomału do pierwszego punktu odżywczego. Zbyt szczegółowo nie planowałem czasów. Mojemu supportowi rzuciłem czas taki sam jak w zeszłym roku –ok. 1h 12min 50s. Właśnie na 10 km dostałem zmianę na prowadzeniu przez Pawła Czerniaka i tu znów się zdziwiłem, a nie lubię jak ktoś mnie zaskakuje. Nie spodziewałem się go tutaj! Zjadam żel popijam i zastanawiam się. Generalnie widzę, że biegniemy wolniej niż ja w zeszłym roku. Więc sam siebie uspokajam, że to normalne, że biegnę jeszcze w grupie. Po kilometrze znów wychodzę na prowadzenie i do punktu odżywczego robię 20-30 sekundową przewagę. Widzę 1h 14min na zegarku, czyli jakieś 2 minuty wolniej niż w zeszłym roku. Tak naprawdę jakieś 70 – 80 sekund wolniej. Myślę sobie, że nie jest tak źle, jak na to, że maraton biegałem 2 tygodnie wcześniej i nie czułem się zbyt komfortowo do startu w Szczawnicy.
W oddali widzę Marcina Ścigalskiego, który na mnie czeka. Dzień wcześniej wraz z Pauliną przygotowywaliśmy na punkty odżywcze prowiant i napoje. Marcin już na punkcie był około godziny przed nami. Chyba bardziej był zestresowany swoim zadaniem niż ja swoim biegiem.
Wymiana bidonów zagrała idealnie – tak jak chciałem. Bez zatrzymywania, w biegu. Rzuciłem pod nogi Marcina śmieci oraz pusty bidon a z jego rąk zabrałem pełny bidon z ”węglami” Heed oraz żel Hammer otwarty. Tutaj się nie dogadaliśmy – w tym stresie nie sprecyzowałem oczekiwań. Marcin myślał, że będę jadł na punkcie żel, a ja w planie miałem go zabrać i zjeść za kolejne 15-20 minut. Więc biegłem z otwartym żelem, stwierdziłem że to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Zupełnie się tym nie przejąłem tylko dalej analizowałem liczby. Doszedłem do wniosku, że muszę skupić się na 3 miejscu. Plan, który kiedyś miałem w głowie byl na tyle ryzykowny, że nie chciałem o nim myśleć. Tamten plan zakładał złamanie 3h 30min. Teraz nie myślałem o tym.
Gdzieś na trasie się odwróciłem. Czyżby mnie zwątpienie złapało? Trochę tak! Czułem, że nie jest tak komfortowo jak w zeszłym roku. W dodatku co jakiś czas kaszelek mnie łapie. Staram się szybko złe myśli usunąć i puszczam muzykę. Na zbiegu z Radziejowej podkręcam kostkę – raczej mnie to nie z dziwiło, tylko zastanawiałem że dlaczego tak późno. Bez grymasu na twarzy, bo i po co się mazać, zbiegam dalej. Fakt, że zbiegam bardzo ostrożnie. No i tu się pojawił Paweł Czerniak. Liczyłem, że od momentu jak biegliśmy razem, to raczej mnie już nie dogoni. No, ale zbyt pewne siebie myśli miałem. Z drugiej strony on mnie obudził z tego snu. Przecież zdobywanie medali nie może być tak proste. Ocknąłem się i chwilę po zbiegu próbowałem jak najszybciej dokleić, tak żeby nie widział tego, że aż tyle zyskał na tak krótkim odcinku.
Dogoniłem go jeszcze przed punktem odżywczym! Widzę na zbiegu do punktu Krzyśka! Przybijam z nim piątkę i chyba dopinguje – aczkolwiek nie jestem pewny czy do niego coś powiedziałem wtedy. Krzyśka lubię, bo jest mega skromny i oddany bieganiu. Wiem, że jest mocnym zawodnikiem, któremu mogę pozazdrościć wyników na bieżni. Teraz jednak siedzi myśl we mnie – czy jestem w stanie go dogonić? Nie biegnie aż tak świeży – tak to wtedy oceniam. Wiem, że nie biegł takiego dystansu jeszcze. Myślę sobie, może przesadził na początku? Wiem jak może sponiewierać ostatnie 10 km. Myślę, że w zeszłym roku już bym miał haczyk zaczepiony na niego i myślał tylko o tym, żeby go złapać!
A teraz to chyba tylko uśmiechnąłem się i przybiłem piątkę, bo tak robi się wśród znajomych. Niech ciśnie, bo mu się to należy. Teraz myślałem o tym co muszę zrobić, aby uciec Pawłowi. Na punkcie czekał na mnie Rafał Klecha. W idealnym miejscu – krok za matą pomiarową. ”Super”- myślę sobie. Nie muszę robić zbędnych kroków wchodząc na punkt odżywczy. Przekazuje mi bidon i żel oraz motywuje do biegu. Błyskawiczna akcja. Kątem oka widzę, że Paweł został na punkcie. Mam wrażenie, że raczej nie miał suportu. Czuję, że nie mam nikogo za plecami.
Powrót po tym samym odcinku jest dla mojej psychiki niszczący. Mozolnie wdrapuję się po betonowych płytach patrząc na pędzących rywali. Mam wrażenie, że gonią mnie ze zdwojoną siłą. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to ”złudzenie optyczne”. Oni zbiegają, ja podbiegam. Dlatego nie mają skwaszonych min jak ja. Próbuję tak sobie wmówić. Ale im więcej widzę zawodników z mojego dystansu, tym dla mnie jest to w czegoś rodzaju podrzucania kłód pod nogi.
Widzę Dominika Grządziela! Także go lubię – chłop wali co myśli i nie boi się słów. Jednakże w tamtym momencie myślę sobie – je*** się trzyma. Trochę się nakręcam sam ze sobą na rywalizację. Poniekąd wynika to z faktu, że trenuje go Andrzej Witek, z którym ostatnim czasy się ścigałem.
Jednakże w tym marzycielskim nurcie także moi mili staram się myśleć rozsądnie. Tyle samo myśli pozytywnych jak i negatywnych dostarczam do głowy. Tak, abym mógł świadomie podjąć decyzję. Myślę sobie, że Dominik może być teraz mocniejszy, gdyż wolniej zaczął. Jest mniejsza szansa na skurcze, które uniemożliwiły mu w zeszłym roku walkę z nami. A to przez pogodę, która była łaskawsza niż zeszłoroczny skwar. Co teraz?
Widzę Dybka i zaraz za nim Benka. Nie wiem czy się cieszyć czy płakać?! Wcześniej liczyłem jaką mam przewagę, teraz nie zrobiłem tego. W głowie mam tylko to, że dosyć dużo zawodników jest za mną. Wiem, że Benek biegnie szybciej niż w zeszłym roku. Myślę sobie, że wszyscy biegną szybciej niż zwykle.
Staram się znów przeanalizować. ”Czym Ty się stresujesz? Może biegną normalnie i osłabną?” Przecież ja sam biegnę wolniej niż w zeszłym roku. To fakt! Jakieś 2min 30s wolniej przybiegłem na ten punkt niż w zeszłym roku. To dosyć sporo. Pamiętam bardzo dobrze ten moment. To właśnie tutaj wyprzedziłem Marcina Rzeszótko i bardzo szybko złapałem Bartka Gorczycę. Wtedy czułem jakby czas zwolnił, a ja mogłem przemieszczać się w normalnym tempie. A teraz miałem drewniane nogi i to ja byłem ofiarą.
Przebiegając kolejne etapy trasy wracały mi wspomnienia z lat ubiegłych. Pamiętam jak w 2015 roku także tutaj walczyłem jak lew o każdy skrawek ziemi. To było dosyć motywujące, bo próbowałem się zmusić do takich emocji. Próby nawet miejscami się udawały. Już po zawodach, analizując biegi z 2018 oraz 2019 roku, zdziwiłem się! Teraz miałem wrażenie, że wybiegając z Obidzy czułem się zdecydowanie gorzej niż rok temu. Nakładając trasy z tych dwóch biegów, okazało się, że do miejsca gdzie się zgubiłem, zyskałem sporo czasu. Byłem tam dokładnie minutę szybciej. Jednak podczas biegu, poczucie prędkości miałem inne. Czułem, że mocno tracę i staram się dociskać ile sił w nogach.
Mijam miejsce gdzie się w zeszłym roku zgubiłem. Uśmiecham się do siebie lekko i cisnę w wąską ścieżkę w prawo. Coraz bardziej odczuwam trudy biegu. Czuję także strach przed złapaniem mnie przez Pawła. Na długiej prostej odwracam się, aby policzyć przewagę. Widzę nadbiegającego Marcina Kubicę. Uspokoiłem się! Wyprzedził mnie bardzo szybko – wymieniliśmy się jednym zdaniem i pobiegł swoje. Skubaniec szybki jest!
Na punkt odżywczy przybiegam z czasem 2:55:59, czyli 4 minuty wolniej gdybym chciał bezpiecznie złamać 3h 30min. Jest to bez znaczenia. Teraz się cieszyłem z tego międzyczasu. Na punkcie już czekała na mnie Miśka. Wymiana bidonu i kilka łyków z drugiego przebiegła pomyślnie. Nic nie odpowiadałem, miałem już bombę. Starałem się jak najbardziej skupić na biegu.
Spoglądam w bok, aby dostrzec zbiegających zawodników. Widzę Pawła! Próbuję jeszcze mocniej wbiec na niewielką górkę – czuję jednak beton w nogach. Wyliczyłem, że nadal mam około minuty przewagi – mało! Wolałbym kogoś gonić, niż być gonionym. Zaczyna się szybki odcinek, na którym można dużo zyskać i stracić. W 2016 roku tutaj właśnie straciłem 4 miejsce, bo się poddałem mentalnie.
Mimo, iż mam już zmęczone nogi, to nadal szybko przemierzam ten odcinek. Mówię sobie, że organizm przecież jest nauczony biegać po płaskim. Setki kilometrów robiłem w tempie 4:00! Przecież to Twój komfort. Nogi są silne od pracy w BodyWork! Dociskam jeszcze mocniej. Robię 3km poniżej śr. 4:00min/km. Jest nieźle. Odwracam się ponownie, bo jest na tyle długi odcinek otwarty, że widać sporo zawodników. Zaczynają mnie doganiać biegacze z innego dystansu.
Najpierw Tomek Kawik, z którym się witam. Próbuję złapać się go chociaż na kilka sekund. Bezskutecznie. Bardzo ładnie biegnie – jakby się nie męczył. Razem z nim przebiegam obok stada owiec. Wtem w stronę Tomka zerwały się 2 psy z głośnym szczekaniem. Zatrzymał się, a ja zwolniłem bardzo mocno. Na szczęście udało się spokojnie przetruchtać obok piesków.
Dogania mnie Adrian Bednarek. W duszy cieszę się, że go widzę, bo strasznie narzekał ostatnimi czasy. Cieszę się, że jest 3, bo w zeszłym roku mocno go zniszczył ten bieg. Teraz widać, że biegnie pewnie i niezagrożenie na 3 miejscu. Na propozycję otrzymania żelu odmawiam. Szkoda, że nie miał nosidełka na sobie, bo bym pewnie skorzystał. Uciekł mi, a ja dalej sobie umierałem. Wiedziałem, że bliżej mety, będzie kilka stromych i krótkich podejść. Problem w tym, że nie wiedziałem ile dokładnie ich jest – 3 lub 4? I nadal nie wiem. Mozolnie wdrapuję się i równie ostrożnie zbiegam. Serce mi pulsuje mocno. Nie przez bieg, ale ze stresu. Wiem, że tracę cenne sekundy. Tylko nie chcę skręcić kostki – za duże ryzyko dla mnie. Nie widzę rywala swojego, więc jeszcze nie cisnę. Zaczyna się sam zbieg! Znam go! W 2017 roku się tam przewróciłem. Odpuszczę sobie takich samych atrakcji.
Dobiegam do wypłaszczenia, betonowego deptaka. Wiem, że już tego nie stracę. Wiem też, że zaraz będę zamulał na płaskim odcinku. Jednakże nerwowo się odwracam. Spotykam Marcina Ścigalskiego! Chyba się cieszy. Biegnie ze mną kilkaset metrów. Ja już nie jestem wstanie rozmawiać – zmęczony jestem. Wbiegam na metę i staram się zbytnio nie przybijać piątek. Mam klejącą dłoń od rozlanego żelu. Trochę śmiesznie wyszło, ale rozlany żel przydał się do trzymania bidonu. Miałem już zmęczone dłonie od zaciskania, więc spokojnie mogłem puścić bidon, gdyż sam się kleił do dłoni.
Nie mam siły na euforię radości! Na zdjęciu widzę, że jednak jakiś podryg radości był. Witam się z kilkoma osobami. Daję krótki wywiad dla Polsat Sport. Gratulujemy sobie nawzajem z Krzyśkiem i Bartkiem! Wbiega 4 zawodnik – Paweł Czerniak z niecałą 2 minutową stratą. Dalej wbiega Dominik Grządziel – na jego widok się cieszę. W końcu się odegrał – dobry czas wykręcił.
Czuję się zmęczony – szybko się wychładzam. Marcin Rzeszótko poratował mnie kurtką, ale to i tak mało pomogło. Sine usta i drgawki rąk uświadamiają mi, że muszę się zbierać. Kręcę się bez celu do czasu przybiegnięcia Benka! Razem z nim i Adrianem czekamy w restauracji na klucze do mieszkania, aby pójść się umyć i odpocząć. Trochę nie pamiętam co tam się działo na tej mecie więc przejdę do dekoracji i podsumowania.
Do momentu dekoracji zdążyłem napić się piwa, a także mnóstwo rozmów przeprowadzić. W tym roku wyjątkowo bez głupot wszedłem na podium, bo dawno mnie nie było przecież na nim. Chociaż teraz ciut żałuję, że niczego nie wymyśliłem. Widownia podczas ceremonii dekoracji z roku na rok jest coraz bardziej wypełniona. W tym zaś roku nie było już miejsca na ziemi. Tu zakończę wątek, bez żadnej puenty.
Informacje technologiczne itp.
Biegłem w butach Hoka one one Evo Jawz. Model testuję od kilku treningów. Bardzo zbliżony do x-talona 212. Różnice jakie widzę, to Hoka jest ciut bardziejj miękka na pięcie – mniej boli na zbiegach. Aczkolwiek czub x-talona jest bardziej obudowany. Co do Hoki na tym biegu – jestem zadowolony. Skarpetki od Royal Bay sprawdzone. Spodenki od Attiq jak i także koszula – teamowa. Okulary od Adidasa, aby uniknąć muszek i spojrzeń rywali. Oczywiście pas biegowy od Arch-maxa gdzie trzymałem NRC, telefon oraz żel i tabsy. Na uszach słuchawki AfterShokz. W ręku miękki biodon od Inov-8.
Przed startem wysmarowałem sportsbalm wszystkie możliwe miejsca do obtarcia. Na biegu zjadłem 4 żele Hammera oraz zabrałem 2 litry węgli Heed od Hammera. Jeżeli chodzi o picie, to sporą część wylałem. Na punktach oprócz wymiany bidonów piłem z innego podanego bidonu elektrolity. W czasie biegu co 1 godzinę łykałem tabsy AF Caps.
Podsumowanie
To był dobry bieg, ale nie idealny. Cieszę się, że skończyło się po mojej myśli. Jak na taki krótki czas po maratonie mogę być szczęśliwy i jestem. Minęło kilka dni po maratonie i czuję się świetnie. Napiszę więcej – lepiej niż przez samym startem. Nie męczy mnie kaszel, ani nic podobnego. Porównując do maratonu płaskiego, to mam wrażenie, że bieg w Szczawnicy to pikuś. Mogę normalnie biegać i nie zaobserwowałem obniżenia odporności lub apatii.
Kolejny start już w najbliższy weekend. Jak się bawić, to się bawić! Wings for Life! Czy dam radę?
Medal brązowy to nie tylko moja zasługa, ale także:
- Miśka, Marcin, Rafał, Piotr – support
- Paulina i Łukasz – śniadanie, obiad i rozmowy
- Adrian, Benek – heheszki i zabicie czasu
- Kuba – praca w BodyWork
- BodyWork – praca z Kubą
- Kiedras – opieka fizjo
- Klinika Stóp – ogarnięcie szpon
- Aftershokz – nagłośnienie
- Hammer – wyżywienie
- Metpol – spokojna głowa i obozy
- Andrzej – ogarnięcie chaosu i dobre słowo
- Artur – rozpisanie treningu
- Royal Bay – skarpetki i inne takie tam
- Mateusz – że jesteś tu
- Ola – obiady i takie tam
- Salco Garmin Team – przyjęcie mnie do drużyny
- Salco – sole i obozy
- Garmin – zegarki
- Deadly Sins i Ultra Mazury – wsparcie
- WSB Poznań – za to, że stresuję się sesją, a nie bieganiem
- Saxx – majteczki
- BlackRoll – roleczki
- podopieczni – zrozumienie, że też biegam
- Mama – bo tak
Kilka jeszcze fotek z imprezy:
Bardzo przyjemnie się to czyta£o:) Kamillo,gratulacje,za mocną głowę do rywalizacji i charakter sportowca,potrafisz ,,zapitalać,, nawet,gdy nogi Cię nie niosą ,gratuluję brązu!:) oby nóżka podawała należycie:)
Uf! Dziękuje za przetrwanie tego :) Dziewczyny lubią brąz… :D
Gratulacje Kamil! Na Przehybę rozprowadzałeś bieg bardzo gładko, jak profesjonalny zając:) świetny wynik.
I nawzajem! Względem zeszłego roku także zaliczyłeś sporą poprawę :) Widzimy się w Portugalii zatem!
Gratulacje! Ciśniesz jak dzik :)
ja po OWM bardzo ciężko się zbieram do siebie i mam takie same spostrzeżenia > górki są łatwiejsze (oczywiście inne, etc.) niż płaski maraton na maksa.
Fajnie napisane, często tu wracam, piona!
Trochę też w tym szczęścia było! Ważne, że medal jest. Dzięki wielkie :) Co do maratonów – płaski i w górach to ciekawe spostrzeżenie. Ja już po górskim mogę normalnie śmigać, a po OWM ledwie chciało mi się wstać z łóżka…
Miło się to Twoją relację, dobra robota i wielkie gratulacje, wspaniały wynik ! Ps. Trzymam kciuki za Wingsa ?
Dziękuje wielkie!
Przeczytane!!! Super relacja Kamilku:) i dziękuję za to że i moja skromna osoba została wspomniana… Czas spędzony z Tobą zarówno dla mnie jak i Łukasza zawsze jest czasem meeega pozytywnym, dającym emocjonalnego kopa! No i smacznie było;p
Oczywiście gratuluję Ci przeogromnie brązu ! Dla mnie wymiatasz!:)