Transgrancanaria to jedne z popularniejszych zawodów ultra na świecie. Rozgrywana w tym roku 21 edycja przyciągnęła ok. 3500 uczestników, w tym długą listę zawodników elity. Bez wątpienia był to jeden z elementów mojej motywacji, aby znaleźć się na tym biegu. Impreza na wysokim poziomie, rozgrywana w przepięknych okolicznościach przyrody, a także przebiegająca przez ważne punkty turystyczne Gran Canarii.
Moje pierwsze zetknięcie się z biegiem to z pewnością informacja o wyniku Marcina Świerca w 2013 roku. Wygrał wtedy dystans około maratoński. Od tego czasu obserwowałem zawody jako ciekawostkę ze świata. Widziałem, że co roku poziom imprezy rośnie. Ikony ultra, kolejne rekordy – daje to bez wątpienia ciekawe widowisko. Mimo wszystko ja w tamtych latach byłem zainteresowany tylko UTMB.
Na Gran Canarii byłem już 3 razy. Pierwsza wizyta w 2017 roku, gdzie zrobiłem swój debiut obozowy. Wtedy zacząłem robić wypady biegowe w zimowym okresie. Pamiętam dobrze, że za 10 dni obozu zapłaciłem 2000 zł (samochód, nocleg, przelot i jedzenie). Także pamiętam, że przebiegłem całą trasę Transgrancanari. Wtedy traktowałem to tylko jako trening. Druga wizyta była w 2018 roku i także z powodów treningowych. Tym razem więcej czasu spędziłem na treningach ogólnych niż eksploracji terenu. Mimo to, udało się znów powtórzyć sobie większość trasy zawodów.
W 2019 roku miałem na koncie jeszcze więcej kilometrów treningowych, ale i start na Gran Canarii. Nieplanowy, treningowy a zarazem dający dużo pewności siebie. Wtedy właśnie stwierdziłem, że muszę wystartować w Transgrancanaria Classic. Gdyż w owym 2019 roku wziąłem udział w krótszym biegu. Poprzez optymalne założenia treningowe udało mi się bez boleśnie dobiec na 6 miejscu. Byłem z siebie zadowolony. Nie omieszkam dodać wygranej Magdy Łączak, którą widziałem osobiście na trasie i mecie. To z pewnością zrobiło na mnie duże wrażenie wtedy i wywołało pozytywną zazdrość sukcesu.
Znałem trasę bardzo dobrze. Przez 3 lata co roku biegałem różnego rodzaju treningi po ścieżkach tych zawodów oraz ostatecznie wziąłem udział w tej imprezie. To w końcu musiał być start na mojej liście!
Transgrancanaria 2020
128km i 7500m, to parametry biegu. Oczywiście przyjęte na oko. (Poniżej wybrane dane zawodników z edycji 2020 oraz dane z ITRA). Trasa rozpoczyna się na plaży stolicy wyspy – Las Palmas, a kończy przy latarni morskiej w Maspalomas. Przez kilka edycji trasa była modyfikowana, stąd też ciężko porównywać ze sobą poszczególne lata. Jednakże ostatnie 2 edycje można ze sobą zestawić. Z mojej obserwacji zmienił się tylko dobieg do mety. Także, dlatego przygotowania i taktykę opierałem na wynikach z edycji 2019r.
Dystans:
131.8km – 6046m Kayo
128.2km – 6107m Gediminas
127.3km – 6550m 2020 ITRA
127.4km – 6420m 2019 ITRA
129.8km – 6075m Kamil
128.5km – 5997m 12 zawodnik
130km – 6038m – Kaytlyn
Porównanie ostatnich dwóch lat:
2019r – 127.4km i 6420m
2020r – 127.3km i 6550m
2019r – 12h 42min 40s – 928pkt Pau Capell
2020r – 13h 04min 11s – 913pkt Pau Capell/Pablo Villa
2019r – 8 zawodników powyżej 800pkt ITRA na mecie
2020r – 8 zawodników powyżej 800pkt ITRA na mecie
2019r – 24 zawodników powyżej 805pkt ITRA na liście startowej
2020r – 23 zawodników powyżej 805pkt ITRA na liście startowej
2019r – 15 zawodników z wyższym wskaźnikiem ITRA
2020r – 18 zawodników z wyższym wskaźnikiem ITRA
2019r – 7 zawodników elity zeszło
2020r – 12 zawodników elity zeszło
Przeglądając różne wyniki z zeszłego roku oraz próbując określić swój poziom stwierdziłem, że złamanie 14h na tej trasie będzie ambitnym celem. Na tyle ambitnym, że będzie wymagało dużego zaangażowania i skupienia z mojej strony. W zeszłym rok 3 zawodnikom udało się złamać 14h. Spokojnie! Z mojej strony to nie był plan, aby dostać się na podium. To akurat wiedziałem, że jest poza zasięgiem (tak też było w tym roku – 4 osoby złamały 14h). Moim celem mimo wszystko było 14h co by odpowiadało wskaźnikowi ITRA – 840-850pkt. Tak też celowałem.
Cristofer Clemente, który w zeszłym roku był 3 na mecie z czasem 13h 42min 54s uzyskał 860pkt. Ja chciałem być tylko 17min wolniejszy. Myślałem, że to jest możliwe. On wtedy pobiegł kapitalnie. Już któryś raz z kolei pokazał swój fenomen. Piszę o tym, gdyż on był moim wyznacznikiem do zaplanowania międzyczasów. Jako ścisła elita, medalista Mistrzostw Świata biega on często z początku bardzo zachowawczo – zostając daleko w tyle. Tak też chciałem zrobić – rozpocząć komfortowo i zaatakować w momencie wschodu słońca.
Które chcesz miejsce?
Nie jest to istotne! Minimum przyzwoitości to Top20. To rzucone hasło, bez zastanowienia. Patrząc na listę elity, gdzie akurat jest 20 nazwisk z wyższym indeksem ITRA. Drążąc temat dalej i analizując wyniki z 2019 roku, było dla mnie jasne, że przebieg rywalizacji się powtórzy. Część elity nie wystartuje, część nie dobiegnie, a część dobiegnie poniżej swojego poziomu. A jeszcze inna cześć, spoza elity, wskoczy do Top20! Wspaniale brzmi ‘’byłem w Top10’’. Więc jeżeli jakiś dziennikarz miałby mnie zapytać przed startem, o które miejsce rywalizuję to bez zastanowienia odpowiedziałbym TOP10. Patrząc na wyniki z tegorocznej oraz z 2019 roku, to nadal wynik 10 jest poniżej mojego poziomu. Co skutkuje, że bez sensu celować w miejsce. Lepszym wskaźnikiem będzie czas. Lepszym, ale nie idealnym. Bo jak to w zawodach bywa – występują czynniki zewnętrzne, niezależne, ale także sprawiedliwe dla wszystkich. Burza, wiatr, skwar, śliska nawierzchnia itp. itd.
Strategia
Na trasie było 10 punktów z pomiarem czasu. To bardzo dużo, więc dobrze można było określić sobie międzyczasy. Moje wyglądały tak:
16.5km – 1h 24min (1h 23min 48s) (-12s)
27.9km – 2h 35min (2h 34min 27s) (-21s)
39.5km – 4h 00min (4h 01min 06s) (+1min 39s)
50.9km – 5h 25min (5h 32min 41s) (+6min 35s)
63.0km – 7h 03min (7h 13min 58s) (+4min 17s)
74.8km – 8h 21min (8h 50min 36s) (+18min 36s)!
85.2km – 9h 26min (10h 40min 03s) (+44min 27s)!
101.0km – 11h 26min (13h 06min 05s) (+26min 02s)!
110.5km – 12h 22min (14h 03min 48s) (+3min 43s)
124.5km – 13h 44min (15h 28min 02s) (+3min 46s)
128.0km – 14h 00min (15h 45min 33s) (+1min 31s)!
W nawiasie mój czas oraz straty na konkretnym odcinku. Tak, patrzysz na to i nic nie widzisz, bo tylko ja wiem co za tymi cyframi się kryje. Wydawać by się mogło, że miałem kryzys i go w miarę pozbierałem. Poniekąd tak jest, ale za każdy etapem stoi jakaś historia. Więc ją teraz opowiem. A dokładnie opowiem, jak wyglądał mój pierwszy start na dystansie ultra w tym roku!
Moje ultra
Na Gran Canarię przyleciałem 6 dni przed startem. To wystarczająco wcześnie. Zważając na to, że lot trwał 30 minut a wcześniejszy cały miesiąc przesiedziałem w podobnych warunkach na Teneryfie. Więc organizm raczej przyzwyczaiłem do klimatu. Po przyjeździe na Gran Canarię, aż do startu wykonałem kilka marszobiegów oraz wycieczkę rowerową trwającą ok. 90 minut. Tak naprawdę to nic szczególnego nie zrobiłem. Raczej w pełni odpoczywałem i zbierałem siły po obozie na Teneryfie.
Pakiet startowy odebrałem 2 dni przed startem, tak aby się niepotrzebnie nie krzątać potem wśród ludzi. Na łóżku już dawno były przygotowane rzeczy na start. Kilka razy dziennie sprawdzałem i oceniałem czy na pewno wszystko mam. Wyposażenie obowiązkowe do tego biegu było dosyć skromne porównując do UTMB. Także procedury względem wspomnianego biegu, są zerowe. Odbiór jak przy zwykłym biegu na 10km. Zero sprawdzenia wyposażenia. A zresztą co tu sprawdzać, jak wyposażenie to kompletne minimum przyzwoitości. Z tego powodu wybrałem wariant plecaka lżejszego. Starą, wysłużoną już kamizelkę inov-8. Do niej z łatwością upchnąłem kubek, dowód, NRC, baterie do latarki, telefon, 2 dodatkowe bidony, kurtkę i gotówkę.
Obiad, drzemka, kawa i można jechać.
Dojechaliśmy na start jakieś 40-50 minut przed startem. Jako że start zaplanowany był ona 23:00, to warto było się schować do kawiarni. Tak też zrobiliśmy. Wyszedłem na 1 kilometrowy trucht i dogrzałem organizm ćwiczeniami w miejscu. Stwierdziłem, że więcej nie trzeba robić, gdyż bieg jest długi, a początek rywalizacji sam w sobie będzie rozgrzewką. Dopiłem kawę, upewniłem się kolejny raz czy na pewno nie chciałbym skorzystać z toalety i ruszyłem na start.
Bardzo mnie to ekscytuje, że mam możliwość wejścia do strefy startowej jako elitarny zawodnik. Jest to pewnego rodzaju wyróżnienie, ale też doświadczenie. Przecież mogę spojrzeć prosto w oczy zawodnikom, których obserwuje w Social Mediach. Wchodzę bezpośrednio za Pau Capell, a więc dostaję wraz z nim gromkie brawa. W sumie trochę się w tym momencie wyłączyłem. Zapewne gdybym był sobą, to coś głupiego już bym zrobił. No nic – ustawiłem się w drugiej linii. Oczywiście zaraz za Pau, obok Gediminas, a za mną Jared Hazen. Ten Hazen, z którego tworzone są memy w Cappucino Cowboys. Także pomyślałem sobie o tym i od razu się wewnątrz siebie roześmiałem. Jared mocno skupiony i nikt by nie pomyślał, że jest ekipy takich śmieszków. Obok mnie Bowman. Trochę mi głupio dukać coś po angielsku do Gediminasa jak obok dwóch amerykanów. Czekamy na start.
Teraz tak myślę. Byłem lekko zdenerwowany. Sprawdzałem buty, słuchawki i grzebałem w zegarku. Tak na pewno byłem zdenerwowany. Wybiła 23:00!
Arucas
Do 16.5km – 1h 24min (1h 23min 48s) (-12s)
Ruszyliśmy po plaży – 500m. Szukam swojego tempa i miejsca. Wszyscy szukają. Obserwuję, tych których widziałem na starcie. Mijają 2-3 minuty i są już daleko przede mną. Wbiegamy na deptak i tak mija kolejne 2.5km, po czym odbijamy w głąb wyspy. Tu zaczyna się przygoda. Patrząc na tętno – trochę za wysokie. Próbuje się uspokoić. Zwalniam! Skutecznie. Po 4km czuję komfort w biegu. Mogę rzec – spokojne wybieganie. Lecę i się zastanawiam – szukam jakieś myśli, aby się w niej zatracić. Gdybym mógł to zapewne pogadałbym z kimś przez telefon. Po czym stwierdzam, że nie lubię rozmawiać przez telefon. Nie lubię pisać ani rozmawiać. Lubię tu i teraz – spotkania. A teraz jest bieg, teraz jest wyścig. Teraz przecież muszę się skupić. Sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu i czy na pewno tempo jest odpowiednie. Kilometry mijają. Na punkt odżywczy wbiegam, przypadkiem, niepotrzebnie. Nie zauważyłem wyjścia. Sprawdzam! Jest idealnie. Zgodnie z planem.
Cristofer CLEMENTE w zeszłym roku był tu minutę szybciej niż ja. On na 25 pozycji, a ja na 24. Za chwilę dostaję taką wiadomość od Oli. Na zegarku wyświetla się sms z danymi.
Teror
Do 27.9km – 2h 35min (2h 34min 27s) (-21s)
Dwa lata temu mieszkałem niedaleko tej miejscowości. Zazwyczaj jest tu deszczownie i zielono. Jak jest duże zachmurzenie, to faktycznie strasznie tu bywa, jak nazwa sugeruje. Teraz jest ciemno i cicho. Biegnę sam. Jakiś czas temu zostawiłem pierwsze dziewczyny, bo mnie irytowały. Walczyły o każdy metr, o każdy kawałek trasy, plątały się pod nogami. Tętno wzrosło, ale musiałem odbiec na kilkanaście metrów od nich. Biegnie mi się dobrze, dobrze pod górkę. O dziwo! Ale cieszę się wewnątrz siebie, że czuje moc pod górkę. Natomiast przy zbiegach mam pewne obawy. Jest dość sztywno, bez finezji. Z dobiegiem do punktu czuję, że mnie plecy bolą. Zastanawiam się czy to tylko moje wyobrażenie, strach czy tak jest faktyczne. Nie denerwuję się, bo jest jeszcze za wcześniej. Akceptuję i robię swoje. Pomiar czasu jest po wybiegnięciu z punktu, więc znów wiem, że jestem idealnie zgodnie z planem.
Cristofer w zeszłym roku był kilka sekund przede mną i na tej samej pozycji co ja teraz – 18 miejsce. Po prostu perfekcyjnie. Wewnątrz siebie czuję, że to jest plan idealny. ‘’Skubaniec ma głowę do tego planowania’’. Nie patrzę na zegarek, tylko myślę, aby zachować luz i myślę, że taki luz miał Cristofer.
Fontanales
Do 39.5km – 4h 00min (4h 01min 06s) (+1min 39s)
Już wiem, że mnie bolą plecy. Znam ten ból – ostatnio miałem taki jak jeździłem na rowerze na Teneryfie. Stwierdziłem, że to ból zmęczeniowy. Muszę przestać o tym myśleć. Poniekąd udaje mi się, ale i tak ból wraca nieświadomie. Zbiegam strasznie koślawo. Po czasie stwierdzam, że tak było, wtedy nie byłem świadomy. Ale jak sobie teraz przypomnę, to właśnie na tym odcinku zacząłem czuć się jak kaczka. Jakbym wypinał nienaturalnie tyłek. Zbiegam asekuracyjnie. Wymieniam bidony i ruszam. Widzę Hajnala – on był w 2018 roku drugi podczas UTMB. Niepozorny biegacz.
Tracę do międzyczasu Cristofera. Tak też miało być. Jednakże do swojego planu tracę jakieś 2 minuty. Nie przejmuję się tym, bo to niewielki błąd.
Presa Perez
Do 50.9km – 5h 25min (5h 32min 41s) (+6min 35s)
Biegnę za Hajnalem. Nawet mijam go w pewnym momencie. Pod górę jest nawet dobrze. Jest chłodno. Nie jest to dziwne przecież. Jesteśmy coraz wyżej i generalnie po tej stronie wyspy jest zimniej. Na płaskim odcinku czuję, że muszę wskoczyć w krzaki. Zajmuje mi to trochę. Kilku zawodników mnie mija. Dołączam do 2 innych zawodników, którzy zaraz mnie zgubią na zbiegu. Zaczyna padać i wiać. W dodatku jest mgła, która ogranicza widoczność. Jest strasznie. Dziwie się, że aż tak trudne warunki pogodowe są tutaj. Jeszcze 1h temu było naprawdę przyjemnie. Teraz zastanawiam się, czy przypadkiem nie ryzykuję zdrowiem. Lecę w koszulce na ramiączkach i zastanawiam się czy wyciągnąć kurtkę. Wiem, że zaraz powinniśmy mocno zbiegać w dół. Dobrze, że zaryzykowałem. Przebiegamy na drugą stronę grani i wycisza się. Lekko pada, ale robi się przyjemnie. Do rąk wraca czucie. Jem kawałek batonika, którego mielę przez kolejne 5 minut w ustach. Trochę chcę przełamać smak żeli. Biegnie mi się tak sobie. Nie jest komfortowo, ale też tragedii nie ma. Jednakże mam poczucie, że gdybym docisnął mogłoby się to skończyć źle. Dobiegam do punktu ze stratą czasową do swojego planu. Spadam na 17 miejsce.
Cristofer tutaj już był daleko przede mną. Wiem, że ten plan obecnie zaczyna mieć kryzys. Jednak nadal gdzieś z tyłu głowy liczę, że to tylko chwilowe. Oczywiście, że nie będę się aż tak przesuwał jak mój idol, ale spadek kilka pozycji zaniepokoił mnie. Wiem, gdzie to straciłem więc jeszcze nie panikuję. Wychodzę z punktu najedzony.
Artenara
Do 63.0km – 7h 03min (7h 13min 58s) (+4min 17s)
Podbieg wchodzi mi gładko. Wbiegam go. Doganiam 3 osoby. Ktoś próbuje się przykleić do mnie, ale im stromiej tym bardziej uciekam. Myślę, że 5km podbiegamy. Dużo nadrabiam – czuję to. Jednakże zaraz na zbiegu tracę. Boli mnie. Znów mnie doganiają zawodnicy. Ci sami, których wyprzedzałem. Demotywuje mnie to, ale wiem, że muszę walczyć. Wiem, że czas się uzewnętrznić. Coraz mocniej zatracam się w muzyce na uszach. Coraz głośniej rozmawiam ze sobą. Krzyczę i płaczę. Szlocham i się pocieszam. Gdzieś tam zacinam jęk, ale wiem, że muszę się nakręcić jeszcze bardziej. Próbuję wyrzucić to z siebie. Bo co, jeżeli ten ból to tylko moje oszustwo?
Nie czuję, żeby to był zbieg idealny. Ale wiem, że teraz z tym nic nie zrobię. Drugi kryzys minął. Uspokajam się. Chwilami zrywam się, zaciskam zęby i zbiegam. Myślę, że tak do mety nie wytrzymam. To jest ból, a nie kryzys. Mijam Peiquan YOU – mocny zawodnik, jeden z faworytów do zwycięstwa.
Zaczyna się selekcja. To już ponad 60km! Znam bardzo dobrze teren, na punkcie wymieniam bidony i znów jestem na trasie. Tyle pamiętam. Straciłem mniej czasu niż na ostatnim segmencie, ale to nadal strata. Straciłem mniej, bo dobrze podbiegłem. Zbiegi zabierają mi chęć do walki z planem. Wróciłem mimo to na 13 pozycję. To potwierdza, że zaczyna się selekcja.
Tejeda
Do 74.8km – 8h 21min (8h 50min 36s) (+18min 36s)!
Jest źle. Wiem, że jest źle. Zastanawiam się co zrobić? Wszystko mnie boli. Wiem, że wszystko mnie boli, bo dopuściłem do siebie zniechęcenie. Odpuściłem i się rozluźniłem. Psychicznie i fizycznie, a teraz płacę za to. Topornie i powoli do góry. Nie zwracam uwagi na zegarek, bo wiem, że tracę czas. Nie mogę namówić się na walkę z kryzysem. Ból mi na to nie pozwala. Ja sobie nie pozwalam, jestem zmęczony tym bólem. Zbieg do Tejeda jest za wolny. Wkurzam się na siebie. Próbuję zacisnąć zęby i zbiec, ale wykrzywia mnie na boki i spowalnia. To nie jest walka ze sobą. Ja pozwalam się rozpłynąć kryzysowi po całym moim ciele. Jestem pół godziny za planem.
I wiecie co? Nawet myślę, że to, co zaplanowałem nadal jest realne. Wiem, że potrafię zbiegać mocno. Przecież Cristofer leciał wtedy już na pewnej 3 pozycji. Za nikim nie gonił, przed nikim nie uciekał. Ale ja mogę gonić? Gonić 14h! Widzę Olę i pozwalam sobie na odpoczynek w Tejeda. Chyba zdejmuję plecak, aby odpocząć. Jem, piję i narzekam.
Zmuszam się do wyjścia. Topornie – to moje jedyne słowo, które wielokrotnie to powtarzam. Jestem na 14 pozycji. Więc nadal dobrze. Ale przestałem o tym myśleć. Zatraciłem się w kryzysie.
Roque Nublo
Do 85.2km – 9h 26min (10h 40min 03s) (+44min 27s)!
Krótki odcinek dla zawodników, długi dla mnie. Wszystko ulotniło się. Poddałem się. Przegrałem z bólem. Właśnie tutaj. To co było wcześniej mógłbym teraz uznać za kryzys. Teraz jednak po prostu się poddałem bólowi. Zgięło mnie strasznie. Na podbiegu wyprzedziła mnie pierwsza kobieta. Położyłem się i czekałem, aż trochę odpuści ucisk w plecach. Chwilę dalej znów to zrobiłem. Sztywnieją mi mięśnie w nogach. Pojawia się też coraz więcej negatywnych myśli. Powtarzam sobie w głowie, że muszę to przeanalizować na spokojnie.
Siadam po raz 3 i układam sobie w głowie cały plan. Gdzieś nade mną jest Roque Nublo. Muszę tam wejść, ale już bardzo nie chcę tego robić. Myślę, czy lepiej nie wrócić do punktu. Dzwonię do Oli i mówię, że schodzę. Nie ma to sensu, o nic sensownego już nie walczę. Wiele biegów ultra ukończyłem – więc kolejny bieg ukończony to nie sztuka. Lepiej zadbać o zdrowie. Dzwonię także do Andrzeja Olszanowskiego. Często z nim rozmawiam podczas biegów i poza nimi – jest rozsądnym rozmówcą. Potrafi przenalizować sytuację i zaproponować rozwiązanie, bez wywierania presji. Mija mnie Rafał Kot. Uświadamiam sobie właśnie, że na 2-3km straciłem 27 minut… Tak wolno się poruszałem. Witamy się z Rafałem. Pierwsze jego zdanie to: ‘’Co, za szybko zacząłeś?’’. Zatyka mnie, ale jeszcze wymieniamy się kilkoma zdaniami. Życzymy sobie powodzenia. Rafał powiedział to spokojnym głosem i nie tak, żeby mi dowalić, bo raczej kulturalnie rozmawialiśmy. Jednakże ja mocno do siebie wziąłem jego pytanie. Zaczynam myśleć. Jeżeli on od razu pomyślał o tym, to teraz sporo osób tak myśli. Ale na jakiej podstawie? Zaczynam się nakręcać. Zaczynam się denerwować sam w sobie.
Idę coraz szybciej. Nie biegnę, nie myślę o dalszym biegu, ale o tych słowach. W międzyczasie orientuje się, że boli mnie w okolicy spojenia łonowego. Za chwilę czuję bolesność ‘’jajek’’. Tak! Jąder. Dziwna sprawa. Może jest jakieś wytłumaczenie i powiązanie bólowe pleców i jąder?
Na punkcie pierwsze co robię, to łykam tabletkę przeciwbólową. Rozkładam się na trawie. Wypijam bulion, zjadam batonika i odpoczywam. Nie wiem co robić? Nie chce gadania na mecie w stylu trenowałem tak mocno, a start to porażka. Wiem, że zejście teraz to nie tyle bardzo dobre rozwiązanie, ale bezpieczne.
Punkt pomiarowy był na Roqule Nublo, a nie na punkcie odżywczym, który był ok. 1,5 km dalej. Więc trudno mi określić, ile osób minęło mnie na samym punkcie odżywczym. Zapewne sporo. Na samym Roqule Nublo spadłem na 30 miejsce. Myślę, że na samym punkcie jeszcze kilka osób mnie minęło. Z drugiej strony ilu z nich zostało na tym punkcie?
Coś mnie drgnęło i zebrałem się. Napiłem się jeszcze raz. Zmieniłem buty, bo czułem, że przyda mi się teraz miękka poduszka pod stopami. Plecy nie bolały, tak jak wcześniej. Zapewne dlatego, że leżałem długo bez plecaka. Głowa też odpoczęła. Jeszcze raz rozmawiam z Andrzejem. Namawia mnie abym ukończył, bo to dobrze zrobi głowie na przyszłość. Wypoczęty przekonuję się do tego, chociaż jeszcze plecy mnie nie puszczają. Wystarczyło 5-10min marszem pod górę i bieg zmienił się na nowo…
Hierbahuerto
Do 101.0km – 11h 26min (13h 06min 05s) (+26min 02s)!
Te 26 min to ta strata na początku – od zejścia z Roqule Nublo i siedzeniu na punkcie odżywczym. Potem nie miałem skrupułów – leciałem. Nie myślałem o tym, że jeszcze maraton do mety. Biegłem, ile sił. Cieszyłem się z każdego metra trasy, pozowałem fotografom. Skakałem, bawiłem się biegiem i goniłem rywali. Chciałem jak najszybciej dogonić Rafała. Wiedziałem, że czasowo jest daleko, ale czułem też, że rozpocząłem nowy bieg. Znałem ten odcinek – wiem, jak można tutaj umierać w skwarze. Wiedziałem, że wypocząłem. Wiedziałem, że tabletka przeciwbólowa działa, tak jakby mi ktoś zdjął buta z pleców.
Wszystko wróciło do normy. Wiem, że to nie wytłumaczenie, bo jakby nie patrzeć też długo odpoczywałem na punktach. Samo z siebie to nie przeszło – to nie była walka z kryzysem tylko odpoczynek.
Zaczęło się robić gorąco i to bardzo. Z czasem zacząłem doganiać zawodników z krótszych dystansów. To dobrze! Było przy kim się popisać. Z drugiej strony musiałem mocno skupić się, aby nie zahaczyć o wolniejszego zawodnika. Przez kolejne 20km sporo się nagadałem: ‘’Sorry, excusme, thanks’’. Na punkcie mnóstwo ludzi – ciężko było się przecisnąć do kraników z wodą. Piłem dużo, bardzo dużo.
Ayagaures
Do 110.5km – 12h 22min (14h 03min 48s) (+3min 43s)
Biegnę dalej i czekam na informację. Równe 7 minut straty mówi mi Andrzej przez telefon. Wiem, że to niewiele. Wiem, że właśnie odrobiłem bardzo dużo i zaraz powinienem zobaczyć Rafała. Tylko bez żadnej wpadki! Jestem w transie, cieszę się tą zabawą gonienia. Po niecałych 7km doganiam Rafała. Witamy się i znikam zbiegając w dół. Chcę jak najszybciej uciec. Czuję teraz flow i chcę to wykorzystać. Biegnie mi się fenomenalnie dobrze. Na punkt dobiegam z lekkim bólem pleców, ale buzują we mnie emocje, które katalizują go. Ola daje mi znów tabletkę przeciwbólową, gdyż boję się, że znowu mnie zegnie. Piję bardzo dużo. Dodatkowo kremem chłodzącym smaruję plecy i uda. Cisnę dalej, ile sił! Wskoczyłem na 22 pozycję, ale nie jest to tak istotne. Chceę zrobić jak największą przewagę. Jakbym wrócił do swojego pierwotnego planu, to tylko niecałe 4 minuty tracę na tym odcinku. To głównie przez zatrzymywanie się na punkcie odżywczym.
Parque sur
Do 124.5km – 13h 44min (15h 28min 02s) (+3min 46s)
Ten odcinek jest piekielnie gorący. W zeszłym roku tutaj był istny ‘’piekarnik’’. Na początek kilkukilometrowy podbieg, który nie wiadomo jak pokonać – biec czy iść. Ja postanawiam wbiec cały. Trochę na pokaz wśród obecnych biegaczy, trochę dla siebie, aby pokazać, że jestem mocny, nawet na tym etapie wyścigu. To już ostatnie kilometry. Zbiegamy do wyschniętego koryta rzeki. Nikt chyba nie lubi tego fragmentu. Nogi wywijają się na boki pod ruchomymi kamieniami. Trochę niebezpiecznie – na szczęście nic mi się nie dzieje. Kostki są całe. W połowie tego koryta rzeki organizatorzy postawili dodatkowy punkt odżywczy. Teraz myślę, że niepotrzebnie się zatrzymałem. Piję cały bidon na miejscu i nalewam kolejny. Teraz myślę, że dałbym radę dobiec na tym co mam. Do mety ok. 6km – schodzi ze mnie ciśnienie. Jest płasko. Truchtam. Bez ciśnienia, byle do mety…
Meta
Do 128.0km – 14h 00min (15h 45min 33s) (+1min 31s)!
Pomiar czasu jest przed punktem. Nawet myślę o tym, że nie będzie to najszybszy przebieg, bo postanawiam zatrzymać się i napić. Z ostatniego punktu do mety przebieg trasy różnił się od zeszłego roku. Teraz jest 400 metrów więcej. Mam 3.8km do mety. Dostaję sms – 4 minuty straty! Bez zastanowienia zaczynam biec. Mimo, iż teraz wiem, że te 4 minuty się powiększyły na punkcie odżywczym – bo nalewałem wodę.
Biegnę naprawdę mocno, ale na tyle komfortowo, że wewnątrz siebie czuję zadowolenie. Myślę o tym, że właśnie przebiegłem 128km i nie czuję, żebym to zrobił. Schodzę nawet poniżej 4:00min/km. Coś pięknego – nawet odcinek po plaży nie przeszkadza mi. Znów frunę. To była bardzo szybka końcówka. Nikogo już nie doganiam. Nawet tracę jedną pozycję, ale to przez błąd systemu. Na punkcie wcześniej pomiar czasu nie złapał zawodnika przede mną.
Rywalizację zakończyłem na 19 miejscu. Czyli minimum przyzwoitości. Minimum z tego czego się śmiałem. W metę wbiegłem bez emocji. Przeszedłem się aleją jedzenia i picia, odebrałem medal oraz kamizelkę i odpocząłem jakiś czas na trawie.
Po biegu
Szybko odeszliśmy z okolicy mety, aby zabrać się do pakowania. Taki był zamysł, ale oboje nie mieliśmy do tego głowy. Wypiliśmy po lampce wina i zasnęliśmy. Poranek był natomiast intensywny, gdyż ja musiałem spakować się z całego wyjazdu, a także rower.
Nie bardzo miałem ochotę wracać myślami do tego biegu. Z punktu widzenia rywalizacji i poziomu sportowego chciałbym jak najszybciej iść dalej. Wyciągnąłem wnioski, których jest wiele, ale rozbijają się one w szczegółach. Co do dyspozycyjności – po prostu nie był to mój dzień. Tak też bywa. Szkoda tylko, że ultra to nie wyścig na 5 i 10km. Tu jednak regeneracja musi trwać nieco dłużej. Mentalna i fizyczna.
Oczywiście całym tym wydarzeniem jestem pozytywnie naładowany. Mimo niepowodzenia jestem gotów, aby jeszcze raz zmierzyć się z dystansem prawdziwego ultra!